Świat po bin Ladenie

Świat po bin Ladenie

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czy świat bez Osamy bin Ladena będzie bezpieczniejszy? Od dwóch dni przekonują nas o tym politycy, publicyści i wiwatujący pod Białym Domem Amerykanie. Jedni otwierają szampana, inni grożą palcem pozostałym przy życiu terrorystom, a co bardziej powściągliwi czują po prostu ulgę. Czy celny strzał w głowę najgroźniejszego terrorysty świata naprawdę zmieni świat? Przypuszczam, że wątpię.
Od biedy można zrozumieć entuzjazm Amerykanów. Dla nich wydarzenie ma wymiar symboliczny i jest aktem sprawiedliwości rodem z Dzikiego Zachodu. Najpierw ten zły (bin Laden) uderzył w serce ojczyzny demokracji, czyli tego dobrego (11 września). Ten dobry zachwiał się, ale nie upadł, a potem zacisnął zęby i ruszył w pogoń za tym złym. I niczym Mattie Ross z „Prawdziwego męstwa" gonił go tak długo po pustyniach i bezdrożach aż wreszcie go dopadł i wymierzył mu sprawiedliwość. Bez sądu i bez procesu, który niepotrzebnie komplikuje czarno-białą fabułę westernu. Tłumy wiwatują. Na ekranie pojawiają się napisy końcowe.

Zabicie bin Ladena jest efektownym medialnie symbolem zwycięstwa zastępów wuja Sama nad wrogiem. Łatwo je wpasować w bajkową narrację o walce dobra ze złem, w której dobro – uosabiane przez amerykańskiego komandosa – zawsze zwycięża. Tyle, że z sali kinowej w końcu się wychodzi – tymczasem historia nigdy się nie kończy. I nic nie wskazuje na to, aby zabicie bin Ladena miało w jakiś dramatyczny sposób ją zmienić.

Rozpoczęta we wrześniu 2001 roku tzw. wojna z terroryzmem nie była bowiem nigdy wojną bin Laden kontra USA. Ten konflikt ma dużo głębsze podłoże, a sprowadzanie go do pogoni za bin Ladenem sprawia, że gubimy jego istotę. U źródeł zamachów w Nowym Jorku, Madrycie czy Londynie leży stary jak świat konflikt dwóch cywilizacji – tej sytej, której się udało i która chciałaby konsumować owoce swojego sukcesu; i tej głodnej, która chciałaby nowego podziału tortu. Kiedyś tego typu konflikt kończył się kolejnymi najazdami wschodu na zachód – Gotów, Słowian, Hunów, Mongołów, Turków. Dziś jednak dysproporcje technologiczne między sytymi a głodnymi są na tyle duże, że inwazja i regularna wojna nie wchodzą w grę. Dlatego przeciwnik walczy tak, jak pozwalają mu na to warunki. Ale istotą rzeczy jest to, iż nie walczy dlatego, że kazał mu walczyć bin Laden. Walczy dlatego, bo czuje się pokrzywdzony i nie wierzy, że pokojowymi metodami może rachunki krzywd wyrównać.

Bin Laden prawdopodobnie pociągał za sznurki w czasie ataku z 11 września. Ale potem – jak przyznaje nawet CIA – już tylko się ukrywał. Przez pięć, albo i sześć ostatnich lat w zasadzie nie opuszczał rezydencji w której w końcu dopadli go Amerykanie. I co? I nic. Terroryści dalej atakowali – tam gdzie tylko mogli to robić. Ktoś powie, że bin Laden był dla nich ważny jako symbol oporu. To prawda. Ale czy bin Laden nie żyjący nie będzie jeszcze lepszym symbolem? Stał się wszak męczennikiem świętej – zdaniem jego zwolenników – sprawy.

Świat bez bin Ladena nie stanie się bezpieczniejszy. Co gorsza może stać się jeszcze bardziej niebezpieczny. Tuż po ujawnieniu informacji o śmierci twórcy Al-Kaidy pojawiły się opinie, że teraz Amerykanie mogą „z tarczą" powrócić z Afganistanu, do którego pojechali przecież głównie po to, aby złapać bin Ladena. Jeśli rzeczywiście zabicie bin Ladena stanie się dla Amerykanów sygnałem do odwrotu spod Hindukuszu – zwolennicy zabitego terrorysty będą mogli tryumfować. „Popatrzcie” – powiedzą – „oto moralność zachodu. Przyszli, zniszczyli waszą ojczyznę, zemścili się i poszli”. A głodny Afganistan im przytaknie.

Bin Laden nie żyje. Ale ja nie czuję ulgi.