Gratulacje!
Dziękuję! Tę ciążę zawdzięczamy wyłącznie lekarzom, którzy okazywali wsparcie, nie tylko medyczne, przez całą długą i trudną drogę, jaką jest procedura in vitro.
Wasze zmagania śledziła cała Polska.
Nigdy nie ukrywałam, że mam dwóch synów poczętych dzięki in vitro. To była moja jedyna szansa na biologiczne dzieci i te ciąże przyszły łatwo. Ale przez ostatnie trzy lata poznałam smak porażki. Przeszłam kilka stymulacji hormonalnych i wiele prób, raz byliśmy bardzo blisko. Dwie ciąże straciłam. Swoim doświadczeniem dzieliłam się publicznie, żeby dać nadzieję innym parom, które zmagają się z problemem niepłodności. Zwłaszcza teraz, gdy in vitro znów jest wykorzystywane jako narzędzie walki ideologicznej i politycznej, trzeba mówić o nim głośno. Tłumaczyć, że to normalna metoda leczenia, a nie szamańskie praktyki ani zabawa w Boga.
Przeciwnicy in vitro twierdzą, że problemy z płodnością mają na własne życzenie ci, którzy zbyt długo zwlekali z planowaniem rodziny.
Bzdury. Oczywiście według lekarzy najlepiej urodzić dziecko, kiedy jest się młodym. Jednak granica wieku, w jakim zakładamy teraz rodziny, znacznie się przesunęła. To trend ogólnoświatowy, nie ma sensu z nim walczyć. Poza tym wiek przestał mieć determinujący wpływ na niepłodność. WHO uznała ją za chorobę cywilizacyjną. Endometrioza, zespół policystycznych jajników, niedrożność jajowodów, zaburzenia hormonów coraz częściej dotykają młode dziewczyny. Spadek jakości nasienia u mężczyzn zależy od zewnętrznych czynników, np. od zanieczyszczonego powietrza.
Późne macierzyństwo nie jest już tabu?
Jeśli kobieta prowadzi higieniczny tryb życia, uprawia sport, zdrowo się odżywia, może przez długi czas utrzymać znakomitą formę. Jedyne, co budzi obawy w tym wieku, to podwyższone ryzyko wad genetycznych i chorób dziecka, ale nowoczesna medycyna również może pomóc.
Nikt się nie czepiał, że jesteś za stara na dzidziusia?
W moim przypadku nie ma mowy o późnym macierzyństwie, bo pierwsze dziecko urodziłam, mając 28 lat, drugie cztery lata później. Oczywiście po czterdziestce czułam, że to ostatni dzwonek. Ale nie mam wątpliwości, że razem z mężem podołamy trudom opieki nad noworodkiem. Nasza historia dowodzi, że nie wolno się poddawać. Najgorsze, co może spotkać pary w trakcie leczenia in vitro, to utrata nadziei.
In vitro wiąże się z wysokimi kosztami. Nie każdego stać na taką walkę.
Problem polega na tym, że państwo nie finansuje leczenia niepłodności. PiS przerwał program refundacji in vitro wprowadzony przez koalicję PO-PSL. To był wielki błąd. Bardzo trudno znieść niepowodzenia, gdy obok kosztów psychicznych, emocjonalnych, rodzinnych, logistycznych musisz jeszcze ponieść ogromne koszty finansowe. Pary popadają w długi, sprzedają dobytek, zaciągają kredyty, żeby tylko spełnić marzenie o pełnej rodzinie. Tymczasem partia rządząca nawet nie udaje, że pochyla się nad ich problemem. Prywatnie wielu posłów tej frakcji nie ma nic przeciwko leczeniu in vitro.
Gdy rozmawiałyśmy dwa lata temu, nie byłaś tak krytyczna wobec rządu.
Pokładałam w tej partii wielkie nadzieje. Zostałam wychowana w konserwatywnej rodzinie, mój tata zawodowo był związany z prawicą [Stanisław Kostrzewski, były skarbnik PiS – red.]. Myślałam, że światopoglądowo jestem „umiarkowaną konserwą”. Okazało się jednak, że zostałam wrzucona do szuflady z lewakami: nie dość, że jestem wegetarianką wspierającą prawa osób LGBT, to jeszcze mam dzieci z in vitro i nie wstydzę się o tym mówić. W dodatku lubię jeździć na rowerze i nie popieram myślistwa. Radykalizm absurdalnych podziałów społecznych, jaki nastąpił w ostatnich latach, jest nie do zaakceptowania.
Masz o to pretensję do PiS?
Czuję zawód. Partia, która ma wypisaną na sztandarach opiekę rodziny, powinna o nią dbać, a nie dzielić ludzi na lepszy i gorszy sort. Tymczasem przekaz jest taki: bronimy rodziny, ale tylko tej prawdziwej, która przyklaskuje naszym rządom. Oficjalny argument przeciw finansowaniu in vitro to brak pieniędzy. Podejrzewam, że władza przehandlowała między innymi in vitro z Kościołem, w zamian za jego wsparcie.
Rząd zaproponował Narodowy Program Prokreacyjny.
To cyniczny żart. Nawet oni wstydzą się tego pomysłu. Zresztą trudno się dziwić. Program finansowania in vitro w latach 2013-2016 kosztował 244 mln zł, dzięki niemu urodziło się prawie 23 tys. dzieci. Tymczasem obecny rząd na nieskuteczną metodę naprotechnologii, wspierającą naturalną prokreację wydał przez dwa lata 30 mln zł, z czego urodziło się jedynie 70 dzieci. Zeszłoroczne dane zostały utajnione, choć pieniądze zostały przecież wydane ze Skarbu Państwa. Każdy trzeźwo myślący polityk powinien policzyć, że in vitro państwu się po prostu opłaca. Już teraz co trzecia para ma problem z płodnością, a będzie gorzej.
Niepłodnym parom pozostaje jeszcze adopcja. Mateusz Morawiecki adoptował swoje dzieci.
Szkoda, że przez tyle lat sprawowania władzy nie wykorzystał swoich doświadczeń do tego, aby ułatwić procedury adopcyjne w Polsce, które należą do najbardziej restrykcyjnych w Unii Europejskiej. Jeśli sam doświadczył trudu związanego z niemożnością posiadania dziecka, tym bardziej powinien zrozumieć potrzebę leczenia niepłodności. A może właśnie dlatego nie rozumie pragnienia tych, którzy marzą o dziecku biologicznym? W każdym razie konstytucja gwarantuje prawo do opieki medycznej. A in vitro jest procedurą medyczną i powinni mieć do niej dostęp wszyscy, którzy odprowadzają składki do NFZ. W wielu aglomeracjach, np. w Warszawie i w województwie mazowieckim samorządy z własnych zasobów finansują pomoc dla par. Ale już np. w Krakowie czy na Śląsku taki projekt nigdy nie przeszedł. Tam ludzie są pozostawieni samym sobie.
Wkrótce na kanale Discovery będzie premiera filmu dokumentalnego, w którym odsłaniasz kulisy leczenia in vitro.
Zależało mi, aby pokazać, jak ciężką drogę muszą przejść ci, którzy w marzeniach o dziecku mogą liczyć tylko na siebie czy na swoich lekarzy. A także jak trudno jest się leczyć, gdy dostęp do kliniki wymaga wielogodzinnej podróży, i jak ogromne koszty niesie ze sobą procedura in vitro.
Koszt to najważniejszy problem?
Gorszym jest atmosfera wokół in vitro. Działania rządu sprawiły, że leczenie niepłodności kojarzy się z szemranymi sprawami, szarą strefą. Ludzie, którzy stoją przed decyzją podjęcia próby in vitro, wahają się, bo mają poczucie, że biorą udział w czymś nie do końca legalnym. Często się zdarza, że pacjentki nie chcą przyjąć z kliniki zwolnienia lekarskiego, by nikt się nie dowiedział, gdzie się leczą. Wstydzą się niepłodności i wyboru metody, boją się ostracyzmu. Wielu rodziców nie mówi dzieciom prawdy o ich poczęciu, żeby nie miały problemów, np. na lekcjach religii. Taki klimat powoduje, że mogą się czuć stygmatyzowane. Państwo zmusza nas do ukrywania czegoś, co jest zupełnie naturalne i normalne. Mam obowiązek o tym mówić.
„Mam obowiązek mówić” – tak zaczyna się twoja książka „In vitro. Rozmowy intymne”.
Gdy kilka lat temu zaczęłam publicznie opowiadać o swoim leczeniu niepłodności, nie zdawałam sobie sprawy, że doczekam czasów, kiedy temat będzie budził tyle negatywnych emocji. Byłam pewna, że wstydliwe myślenie o niepłodności mamy już za sobą. Książka była próbą odczarowania kłamstw i mitów narastających wokół tematu in vitro.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.