Rozmowa z Beatą Kempą, posłanką PiS, członkinią hazardowej komisji śledczej
WPROST: Kto rządzi w domu? Pani czy mąż?
BEATA KEMPA: Nikt nie uwierzy: przekraczam próg i nie mam nic do powiedzenia. Zostawiam mandat poselski za progiem razem ze wszystkimi innymi mądrościami życiowymi i się nie buntuję. Jest mi z tym dobrze. Czasem słyszę nawet od męża: „Tam możesz wiele, ale tutaj zasady są ustalone". Takie zasady obowiązują już od 22 lat, odkąd jesteśmy małżeństwem.
Mąż jest zazdrosny o politykę?
W sobotę i niedzielę Waldek zabiera mi telefon. Muszę się chować w toalecie albo na górze w sypialni, by oddzwonić (śmiech). W czym jeszcze objawia się to, że w domu rządzi mąż? Robi mi intensywne treningi. W sobotę rano zarządza: „Idziemy na rowery". Ja czasem wolę poleniuchować, ale jak on ustawia grafik, to muszę się dostosować.
A kto podejmuje męskie decyzje?
Jestem niezdecydowana. Jak mam trzy rzeczy do wyboru, to się gubię. Dlatego zostawiam podejmowanie niektórych decyzji mężowi. Zawsze mogę liczyć na jego wsparcie i jeszcze nigdy mnie nie zawiódł.
A przy decyzjach politycznych pyta pani o radę?
Mąż mówi z reguły: „Zrobisz, jak uważasz, a ja ci zawsze pomogę". Nie krytykuje nie tylko mnie, lecz także innych polityków. Chyba że ewidentne przejawy chamstwa. Jak widzi niektórych panów, to mówi: „Pojedynek by się przydał”. A dobrze strzela… (śmiech).
Ma pani romantyczną naturę?
Czasami aż za bardzo. Jak skończy się komisja, poproszę o tydzień, dwa tygodnie urlopu i wyjedziemy gdzieś, gdzie jest ciepło.
Obchodzi pani walentynki?
Dla mnie to podwójnie sympatyczne święto, bo mój tato ma na imię Walenty. Ale nie obchodzimy go w jakiś specjalny sposób.
Jak często powinno się mówić „kocham"?
Średnio raz dziennie. Przynajmniej rano.
Jak to wygląda w praktyce?
Codziennie rano najpierw wysyłamy sobie SMS-y, a potem rozmawiamy. To mnie wprawia w dobry nastrój. W niedzielę dochodzi do tego obowiązkowa wspólna dobra kawa.
Dostaje pani kwiaty?
Tak. Mąż mi je kupuje, i to bez okazji. Od synka dostaję stokrotki.
A dostrzega pani u siebie przejawy zazdrości?
Dawka zazdrości jest potrzebna, byle nie chorobliwej. Jestem zaborcza. Wszystko musi być na wyłączność. Nawet w weekendy sama sprzątam, by nie było żadnej pani do pomocy. Nie to, żebym nie była pewna męża. Ale jeśli takie osoby są młode, a mąż jest w domu, to licho nie śpi (śmiech).
Jak pani poznała męża?
Był z moją przyjaciółką na zabawie.
Odbiła go pani?
Nie. Tuż przed studniówką skończyła się pewna znajomość. Zaczęłam więc myśleć, z kim pójdę na studniówkę – albo z miotłą, albo z tatą. Koleżanka miała ten sam problem. Pomógł nam kolega, który powiedział, że pozna nas z dwoma chłopakami. Mówił, że będą do nas pasować wzrostem. Według kolegi swata ten niższy miał pasować do mnie. Zostałyśmy zaproszone na dyskotekę i okazało się, że mój przyszły mąż to ten wyższy. Wybraliśmy się na studniówkę, dobrze się bawiliśmy.
Co było dalej?
Ta znajomość sobie dryfowała, ale ze względu na naukę, maturę nie mogła się mocniej rozwinąć. Chyba opatrzność sprawiła, że gdy byłam już na studiach we Wrocławiu, spotkałam na ulicy tego wyższego chłopaka. Zamiast na wykład poszliśmy na lody i przegadaliśmy dobre dwie godziny. Tak się zaczęło.
Jakie romantyczne szaleństwa ma pani na koncie?
Wiele szaleństw. Wiedział, że bardzo lubię morze. Wpadł na pomysł, żeby w środku zimy, po zakończeniu sesji na studiach, polecieć nad morze... samolotem. To był mój pierwszy lot w życiu. Dowiedziałam się wtedy, że panicznie boję się latać. Strasznie przeżyłam ten lot. Teraz czasami mi się zdarza latać samolotem, ale staram się to ograniczać do minimum.
Szaleństwa jeszcze się zdarzają?
Czasem się zdarzają. Gdy miałam wyjątkowo zły humor, poszłam do mojej ulubionej fryzjerki. Od dwudziestu lat tej samej. Usiadłam na fotelu i powiedziałam: „Rób, co chcesz". Wtedy zmieniłam kolor włosów. Zarówno ja, jak i mąż na początku nie mogliśmy się przyzwyczaić do tak dużej zmiany. Dzięki temu ludzie w Sycowie mieli o czym poplotkować. Żyjemy w małej społeczności. Jesteśmy tam na świeczniku, dlatego ludzie sobie o nas rozmawiają. Jeśli mają powód do plotek, to dobrze, bo to zabija czas (śmiech). Czasami się dowiadujemy z mężem, że się rozwiedliśmy. Albo że się zaraz rozwiedziemy. Nawet w „Szkle kontaktowym” ktoś strasznie żałował mojego małżonka: „Jak ten Waldek może z nią wytrzymać”. Uśmialiśmy się. Mąż żartował, że nie ma takiego przebicia w mediach jak ja, by powiedzieć, że to nieprawda.
Tęskni pani za czasami, gdy nie była pani osobą publiczną?
Tak. Miałam wtedy poukładane życie i dużo świętego spokoju. Nie jest wykluczone, że sobie takie życie za jakiś czas zafunduję.
Kiedy to może nastąpić?
Gdy uznam, że to, co robię jest nieskuteczne, albo stwierdzę, że się wypaliłam. Gdy coś mnie nudzi albo staje się rutyną, wtedy uznaję, że czas swoje życie gruntownie zmienić.
Pani mąż lubi politykę?
Oj, nie cierpi. To nie jego bajka.
To chyba nie jest najszczęśliwszy, że żona ma romans z polityką?
On boleje nad tym, że ja tutaj funkcjonuję. I jeśli mąż by sobie zażyczył, żebym odeszła, to jestem w stanie wziąć torebkę i natychmiast przyjechać do niego z Warszawy. Jestem tego w stu procentach pewna. I tak z polityki może zniknąć twarda babka. Mam opinię osoby twardej, ale nawet drobne rzeczy mogą mnie wyprowadzić z równowagi.
Jakiś przykład?
Nie lubię niewychowanych ludzi. W komisji śledczej jest poseł cięgiem nieogolony i nosi ręce w kieszeni. Nawet gdyby miał najświetniejsze poglądy, nie mogłabym z nim dyskutować. Ma pani też opinię osoby porywczej.
Jakieś dementi?
Zawsze żałowałam, że nie mam wrodzonego opanowania. Teraz wiem, że to można wyćwiczyć. Nie wiem, czy widać, ale staram się odchodzić od pewnej retoryki. Skrzętnie to trenuję.
W jaki sposób?
Patrzę na Mirosława Sekułę i mówię sobie: „Teraz będę spokojna". Wytrzymałam już kilka dni.
Może zaczniemy z Sekułą żartować?
Nie wiem, czy on jest zawsze taki poważny, czy zakłada maskę na czas posiedzeń komisji. Pani też ma taki wizerunek. Ale ja staram się pokazać Sekule w kuluarach, że potrafię żartować, a on nadal jest taki… jak ja razy sto. Postaram się sprawić, by trochę wyluzował.
Z innymi się udaje?
Ze Sławomirem Neumannem żartowałam, że w partii płacą nam szkodliwe za siedzenie obok polityków PO. Odpowiedział, że się zorientuje, czy on też nie dostanie szkodliwego za siedzenie obok nas.
Z jakim politykiem innej partii wybrałaby się pani na kawę?
Oj, a czy wspólna kawa ze mną nie groziłaby im wyrzuceniem z partii? Może gdybym Kalisza zaprosiła, toby poszedł.
Kto z Platformy?
Nie chcę bidulków ukarać. W PO poukładany jest poseł Gowin, na lewicy takim posłem jest Arłukowicz. To przyzwoity człowiek. Oni by się nie bali iść ze mną na kawę. Ciekawe, czy Niesiołowski by się zgodził. Kiedyś sam mnie zaprosił na kawę i przeprosił za to, jak mnie wcześniej nazwał w mediach.
Teraz zajmijmy się pani partią. Proszę dokończyć zdanie: Zbigniew Ziobro jest dla mnie…
Ojej.... Zbyszek jest człowiekiem o niesamowitej energii w sensie twórczym. Wytrzymał potężny atak przygotowany na niego. To go wzmocniło. Mamy trochę podobne charaktery, ale chyba jest jeszcze bardziej przebojowy niż ja.
Bardziej osobiście proszę. Zbyszek jest dla pani…
Osobiście to mogę mówić o mężu. Zbigniew Ziobro był moim szefem. Mogę powiedzieć tyle, że jest bardzo dobrze wychowany.
„Ja z panem będę do końca" – deklarowała pani, gdy dyskutowano nad wotum nieufności dla Ziobry, kiedy był ministrem.
Byliśmy w tym ministerstwie jak rozpędzony pociąg. I nagle ktoś wyskoczył z nieuzasadnionym wotum nieufności. Ataki znienacka, wojenna retoryka.
Można powiedzieć, że znacie się z okopu, z linii frontu?
Tak, front był niesamowity. Z Ziobrą – braterstwo broni.
A gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla prezesa partii?
Był bardzo dobrym generałem. Czuliśmy w nim oparcie.
A czy generał Kaczyński potrafi być szarmancki?
Potrafi się zachować w stosunku do kobiet. Mogę przytoczyć konkretną sytuację. Podczas jednego z głosowań Donald Tusk, który nie był wtedy jeszcze premierem, zwrócił się do mnie ze złośliwą uwagą. Prezes szybko zareagował w mojej obronie.
Który z partyjnych kolegów mógłby pani wpaść w oko, gdyby nie miała pani męża?
W tym wieku jest to już niemożliwe. Jak się ma dwa krzesełka, czyli 44 lata, to wzrok już nie ten (śmiech). Traktuję mężczyzn po przyjacielsku.
Kiedy przeszła pani ze Zbigniewem Ziobrą na „ty"?
Nie przychodzi mi to łatwo. Z Ziobrą niedawno, pół roku temu.
Tak późno? To ze Zbigniewem Chlebowskim, jak sam twierdzi, poszło szybciej.
Nie przypominam sobie, żebyśmy przeszli z posłem Zbigniewem Chlebowskim na „ty". To kobieta powinna zaproponować, a ja tego prawie nigdy nie proponuję.
Jaki ma pani sposób na relaks po posiedzeniach komisji? Kąpiel w małej sejmowej wannie, muzyka, książka?
Trafił pan w dziesiątkę. Wanna. Zamieniłam pokój w hotelu sejmowym na taki z niewyremontowaną łazienką, żeby tylko mieć wannę zamiast kabiny prysznicowej. Kąpiel to dobry sposób na relaks. Do tego gazeta z dużą liczbą obrazków, by nie trzeba było myśleć. I rozmowa z mężem. Jak się uda nie utopić w wannie telefonu, co mi się zdarza. Topiłam też telefon w kawie.
Kiedy?
Jechałam samochodem, kupiłam kawę w kubeczku bez pokrywki. Gdy skończyłam rozmawiać, wrzuciłam telefon do tego kubka. To może zrobić tylko blondynka. Dlatego zmieniłam kolor włosów (śmiech).
Czy to prawda, że jak kobieta mówi „nie", to oznacza „tak”?
Bardzo często. Myślę, że to się sprawdza w 90 procentach.
Na zaproszenie Zbigniewa Chlebowskiego do Pędzącego Królika odpowiedziała pani: „nie". To oznacza, że kolacja z Chlebowskim na 90 procent?
Jest jeszcze te 10 procent. Powiedziałam całkiem szczerze, że się odchudzam.
Do Pędzącego Królika nie da się pani nikomu zaprosić?
Na koniec komisji hazardowej wybierzemy się do Pędzącego Królika. Nie wiem tylko, czy nas tam wpuszczą.
BEATA KEMPA: Nikt nie uwierzy: przekraczam próg i nie mam nic do powiedzenia. Zostawiam mandat poselski za progiem razem ze wszystkimi innymi mądrościami życiowymi i się nie buntuję. Jest mi z tym dobrze. Czasem słyszę nawet od męża: „Tam możesz wiele, ale tutaj zasady są ustalone". Takie zasady obowiązują już od 22 lat, odkąd jesteśmy małżeństwem.
Mąż jest zazdrosny o politykę?
W sobotę i niedzielę Waldek zabiera mi telefon. Muszę się chować w toalecie albo na górze w sypialni, by oddzwonić (śmiech). W czym jeszcze objawia się to, że w domu rządzi mąż? Robi mi intensywne treningi. W sobotę rano zarządza: „Idziemy na rowery". Ja czasem wolę poleniuchować, ale jak on ustawia grafik, to muszę się dostosować.
A kto podejmuje męskie decyzje?
Jestem niezdecydowana. Jak mam trzy rzeczy do wyboru, to się gubię. Dlatego zostawiam podejmowanie niektórych decyzji mężowi. Zawsze mogę liczyć na jego wsparcie i jeszcze nigdy mnie nie zawiódł.
A przy decyzjach politycznych pyta pani o radę?
Mąż mówi z reguły: „Zrobisz, jak uważasz, a ja ci zawsze pomogę". Nie krytykuje nie tylko mnie, lecz także innych polityków. Chyba że ewidentne przejawy chamstwa. Jak widzi niektórych panów, to mówi: „Pojedynek by się przydał”. A dobrze strzela… (śmiech).
Ma pani romantyczną naturę?
Czasami aż za bardzo. Jak skończy się komisja, poproszę o tydzień, dwa tygodnie urlopu i wyjedziemy gdzieś, gdzie jest ciepło.
Obchodzi pani walentynki?
Dla mnie to podwójnie sympatyczne święto, bo mój tato ma na imię Walenty. Ale nie obchodzimy go w jakiś specjalny sposób.
Jak często powinno się mówić „kocham"?
Średnio raz dziennie. Przynajmniej rano.
Jak to wygląda w praktyce?
Codziennie rano najpierw wysyłamy sobie SMS-y, a potem rozmawiamy. To mnie wprawia w dobry nastrój. W niedzielę dochodzi do tego obowiązkowa wspólna dobra kawa.
Dostaje pani kwiaty?
Tak. Mąż mi je kupuje, i to bez okazji. Od synka dostaję stokrotki.
A dostrzega pani u siebie przejawy zazdrości?
Dawka zazdrości jest potrzebna, byle nie chorobliwej. Jestem zaborcza. Wszystko musi być na wyłączność. Nawet w weekendy sama sprzątam, by nie było żadnej pani do pomocy. Nie to, żebym nie była pewna męża. Ale jeśli takie osoby są młode, a mąż jest w domu, to licho nie śpi (śmiech).
Jak pani poznała męża?
Był z moją przyjaciółką na zabawie.
Odbiła go pani?
Nie. Tuż przed studniówką skończyła się pewna znajomość. Zaczęłam więc myśleć, z kim pójdę na studniówkę – albo z miotłą, albo z tatą. Koleżanka miała ten sam problem. Pomógł nam kolega, który powiedział, że pozna nas z dwoma chłopakami. Mówił, że będą do nas pasować wzrostem. Według kolegi swata ten niższy miał pasować do mnie. Zostałyśmy zaproszone na dyskotekę i okazało się, że mój przyszły mąż to ten wyższy. Wybraliśmy się na studniówkę, dobrze się bawiliśmy.
Co było dalej?
Ta znajomość sobie dryfowała, ale ze względu na naukę, maturę nie mogła się mocniej rozwinąć. Chyba opatrzność sprawiła, że gdy byłam już na studiach we Wrocławiu, spotkałam na ulicy tego wyższego chłopaka. Zamiast na wykład poszliśmy na lody i przegadaliśmy dobre dwie godziny. Tak się zaczęło.
Jakie romantyczne szaleństwa ma pani na koncie?
Wiele szaleństw. Wiedział, że bardzo lubię morze. Wpadł na pomysł, żeby w środku zimy, po zakończeniu sesji na studiach, polecieć nad morze... samolotem. To był mój pierwszy lot w życiu. Dowiedziałam się wtedy, że panicznie boję się latać. Strasznie przeżyłam ten lot. Teraz czasami mi się zdarza latać samolotem, ale staram się to ograniczać do minimum.
Szaleństwa jeszcze się zdarzają?
Czasem się zdarzają. Gdy miałam wyjątkowo zły humor, poszłam do mojej ulubionej fryzjerki. Od dwudziestu lat tej samej. Usiadłam na fotelu i powiedziałam: „Rób, co chcesz". Wtedy zmieniłam kolor włosów. Zarówno ja, jak i mąż na początku nie mogliśmy się przyzwyczaić do tak dużej zmiany. Dzięki temu ludzie w Sycowie mieli o czym poplotkować. Żyjemy w małej społeczności. Jesteśmy tam na świeczniku, dlatego ludzie sobie o nas rozmawiają. Jeśli mają powód do plotek, to dobrze, bo to zabija czas (śmiech). Czasami się dowiadujemy z mężem, że się rozwiedliśmy. Albo że się zaraz rozwiedziemy. Nawet w „Szkle kontaktowym” ktoś strasznie żałował mojego małżonka: „Jak ten Waldek może z nią wytrzymać”. Uśmialiśmy się. Mąż żartował, że nie ma takiego przebicia w mediach jak ja, by powiedzieć, że to nieprawda.
Tęskni pani za czasami, gdy nie była pani osobą publiczną?
Tak. Miałam wtedy poukładane życie i dużo świętego spokoju. Nie jest wykluczone, że sobie takie życie za jakiś czas zafunduję.
Kiedy to może nastąpić?
Gdy uznam, że to, co robię jest nieskuteczne, albo stwierdzę, że się wypaliłam. Gdy coś mnie nudzi albo staje się rutyną, wtedy uznaję, że czas swoje życie gruntownie zmienić.
Pani mąż lubi politykę?
Oj, nie cierpi. To nie jego bajka.
To chyba nie jest najszczęśliwszy, że żona ma romans z polityką?
On boleje nad tym, że ja tutaj funkcjonuję. I jeśli mąż by sobie zażyczył, żebym odeszła, to jestem w stanie wziąć torebkę i natychmiast przyjechać do niego z Warszawy. Jestem tego w stu procentach pewna. I tak z polityki może zniknąć twarda babka. Mam opinię osoby twardej, ale nawet drobne rzeczy mogą mnie wyprowadzić z równowagi.
Jakiś przykład?
Nie lubię niewychowanych ludzi. W komisji śledczej jest poseł cięgiem nieogolony i nosi ręce w kieszeni. Nawet gdyby miał najświetniejsze poglądy, nie mogłabym z nim dyskutować. Ma pani też opinię osoby porywczej.
Jakieś dementi?
Zawsze żałowałam, że nie mam wrodzonego opanowania. Teraz wiem, że to można wyćwiczyć. Nie wiem, czy widać, ale staram się odchodzić od pewnej retoryki. Skrzętnie to trenuję.
W jaki sposób?
Patrzę na Mirosława Sekułę i mówię sobie: „Teraz będę spokojna". Wytrzymałam już kilka dni.
Może zaczniemy z Sekułą żartować?
Nie wiem, czy on jest zawsze taki poważny, czy zakłada maskę na czas posiedzeń komisji. Pani też ma taki wizerunek. Ale ja staram się pokazać Sekule w kuluarach, że potrafię żartować, a on nadal jest taki… jak ja razy sto. Postaram się sprawić, by trochę wyluzował.
Z innymi się udaje?
Ze Sławomirem Neumannem żartowałam, że w partii płacą nam szkodliwe za siedzenie obok polityków PO. Odpowiedział, że się zorientuje, czy on też nie dostanie szkodliwego za siedzenie obok nas.
Z jakim politykiem innej partii wybrałaby się pani na kawę?
Oj, a czy wspólna kawa ze mną nie groziłaby im wyrzuceniem z partii? Może gdybym Kalisza zaprosiła, toby poszedł.
Kto z Platformy?
Nie chcę bidulków ukarać. W PO poukładany jest poseł Gowin, na lewicy takim posłem jest Arłukowicz. To przyzwoity człowiek. Oni by się nie bali iść ze mną na kawę. Ciekawe, czy Niesiołowski by się zgodził. Kiedyś sam mnie zaprosił na kawę i przeprosił za to, jak mnie wcześniej nazwał w mediach.
Teraz zajmijmy się pani partią. Proszę dokończyć zdanie: Zbigniew Ziobro jest dla mnie…
Ojej.... Zbyszek jest człowiekiem o niesamowitej energii w sensie twórczym. Wytrzymał potężny atak przygotowany na niego. To go wzmocniło. Mamy trochę podobne charaktery, ale chyba jest jeszcze bardziej przebojowy niż ja.
Bardziej osobiście proszę. Zbyszek jest dla pani…
Osobiście to mogę mówić o mężu. Zbigniew Ziobro był moim szefem. Mogę powiedzieć tyle, że jest bardzo dobrze wychowany.
„Ja z panem będę do końca" – deklarowała pani, gdy dyskutowano nad wotum nieufności dla Ziobry, kiedy był ministrem.
Byliśmy w tym ministerstwie jak rozpędzony pociąg. I nagle ktoś wyskoczył z nieuzasadnionym wotum nieufności. Ataki znienacka, wojenna retoryka.
Można powiedzieć, że znacie się z okopu, z linii frontu?
Tak, front był niesamowity. Z Ziobrą – braterstwo broni.
A gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla prezesa partii?
Był bardzo dobrym generałem. Czuliśmy w nim oparcie.
A czy generał Kaczyński potrafi być szarmancki?
Potrafi się zachować w stosunku do kobiet. Mogę przytoczyć konkretną sytuację. Podczas jednego z głosowań Donald Tusk, który nie był wtedy jeszcze premierem, zwrócił się do mnie ze złośliwą uwagą. Prezes szybko zareagował w mojej obronie.
Który z partyjnych kolegów mógłby pani wpaść w oko, gdyby nie miała pani męża?
W tym wieku jest to już niemożliwe. Jak się ma dwa krzesełka, czyli 44 lata, to wzrok już nie ten (śmiech). Traktuję mężczyzn po przyjacielsku.
Kiedy przeszła pani ze Zbigniewem Ziobrą na „ty"?
Nie przychodzi mi to łatwo. Z Ziobrą niedawno, pół roku temu.
Tak późno? To ze Zbigniewem Chlebowskim, jak sam twierdzi, poszło szybciej.
Nie przypominam sobie, żebyśmy przeszli z posłem Zbigniewem Chlebowskim na „ty". To kobieta powinna zaproponować, a ja tego prawie nigdy nie proponuję.
Jaki ma pani sposób na relaks po posiedzeniach komisji? Kąpiel w małej sejmowej wannie, muzyka, książka?
Trafił pan w dziesiątkę. Wanna. Zamieniłam pokój w hotelu sejmowym na taki z niewyremontowaną łazienką, żeby tylko mieć wannę zamiast kabiny prysznicowej. Kąpiel to dobry sposób na relaks. Do tego gazeta z dużą liczbą obrazków, by nie trzeba było myśleć. I rozmowa z mężem. Jak się uda nie utopić w wannie telefonu, co mi się zdarza. Topiłam też telefon w kawie.
Kiedy?
Jechałam samochodem, kupiłam kawę w kubeczku bez pokrywki. Gdy skończyłam rozmawiać, wrzuciłam telefon do tego kubka. To może zrobić tylko blondynka. Dlatego zmieniłam kolor włosów (śmiech).
Czy to prawda, że jak kobieta mówi „nie", to oznacza „tak”?
Bardzo często. Myślę, że to się sprawdza w 90 procentach.
Na zaproszenie Zbigniewa Chlebowskiego do Pędzącego Królika odpowiedziała pani: „nie". To oznacza, że kolacja z Chlebowskim na 90 procent?
Jest jeszcze te 10 procent. Powiedziałam całkiem szczerze, że się odchudzam.
Do Pędzącego Królika nie da się pani nikomu zaprosić?
Na koniec komisji hazardowej wybierzemy się do Pędzącego Królika. Nie wiem tylko, czy nas tam wpuszczą.
Więcej możesz przeczytać w 7/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.