Rozmowa z Andrzejem Zielińskim, aktorem, jedynym trzykrotnym laureatem prestiżowej nagrody teatralnej Feliksa Warszawskiego
WPROST: Widział pan ostatnio coś dobrego w teatrze?
ANDRZEJ ZIELIŃSKI: Tak, ostatnio udało mi się zobaczyć w Narodowym „Lekkomyślną siostrę" w reżyserii Agnieszki Glińskiej. Ten spektakl dowodzi, że nie mają racji wszyscy ci, którzy twierdzą, że twórczość Włodzimierza Perzyńskiego już się zestarzała. Sztuka jest nie tylko zabawna, ale też w taki sposób pokazuje nadwiślańskie przywary, że momentami aż piecze. Widziałem też „Między nami dobrze jest" Grzegorza Jarzyny w TR Warszawa. Chylę czoła, bo tekst Doroty Masłowskiej jest bardzo trudny. Jakby mi ktoś powiedział, że mam go wystawić, tobym się chyba rozpłakał. Wrażenie robi też gra aktorska, szczególnie Adama Woronowicza. To fantastyczne przedstawienie, tylko trudno trafić na moment, kiedy jest grane. To jest problem wielu teatrów. Grają zbyt rzadko i za mało spektakli.
Głośnym wydarzeniem było w ubiegłym roku otwarcie Nowego Teatru Krzysztofa Warlikowskiego i premiera „(A)pollonii".
Na „(A)pollonii" nie byłem, choć chciałem, bo nie wiem, gdzie i kiedy można ją zobaczyć. Nowy głównie jeździ na festiwale, ale na miejscu prawie nie gra. Nie rozumiem, po co powstaje premiera, której się nie wystawia, i teatr, którego de facto nie ma. Teatr powinien grać, choćby po to, żeby częściowo odzyskać pieniądze włożone w premierę. Jeśli tego nie robi, to nie wypada potem mówić: „Dajcie mi jeszcze". I nie chodzi mi tylko o Nowy, taka jest zasada funkcjonowania teatrów. „(A)pollonię” chętnie bym zobaczył, bo uważam, że Warlikowski ma niesamowitą wyobraźnię wizualną. Niestety, mam wrażenie, że czasem to bierze górę nad wszystkim innym.
A widział pan spektakl „Persona. Tryptyk/Marilyn" Krystiana Lupy? Sandra Korzeniak grająca rolę Marilyn Monroe została niedawno nagrodzona jedną z głośnych nagród.
Nie, spektaklu nie widziałem. Mam nadzieję, że uda mi się go obejrzeć.
Nominowany był też Michał Borczuch. Jego spektakle pan widział?
Przyznam, że nie wiem, kto to jest. Nie spotkałem się z tym nazwiskiem i z jego twórczością.
Jak to możliwe, że pan, będąc częścią środowiska teatralnego, o nim nie słyszał?
Nagrody nie są żadnym wyznacznikiem? Po prostu mam małe szanse na obejrzenie czegoś innego z racji tego, że sam gram o tej porze. Jeśli zaś idzie o nagrody, to mam do nich pewien dystans. Wyróżnienie przyznawane przez publiczność czy ludzi teatru ma dla mnie znaczenie. Natomiast gdy nagrody przyznają różne gazety, to jest to wyłącznie punkt widzenia redakcji. Odnoszę wrażenie, że krytycy piszący do poszczególnych pism przynależą do pewnych kanap. Dla nich jedni twórcy, niezależnie od tego, co zrobią, mają przypisany status wybitnych, a na innych ciąży klątwa. Tak jest chociażby w wypadku „Gazety Wyborczej". Zresztą właściwie powinienem się cieszyć, ponieważ im większa aktywność intelektualna pani Derkaczew dotycząca naszego teatru, tym więcej ludzi na widowni. Nie można wymagać od wszystkich, że będą uprawiać jeden rodzaj teatru, jedyny słuszny ich zdaniem. A ostatnio można zaobserwować próbę opanowania całej kultury przez tzw. młodą siłę. Oczywiście, nie odmawiam młodym, utalentowanym twórcom prawa do reżyserowania, ale bycie dyrektorem teatru to zupełnie inna sprawa. Proszę spojrzeć na stołeczny Teatr Dramatyczny po zmianie dyrektora. Nie mogę się godzić na to, aby Warszawa stała się jednym wielkim laboratorium poszukiwań twórczych. Najważniejszy w teatrze jest widz, a „Gazeta Wyborcza" zachowuje się, jakby nie istniał lub był idiotą. Każdy recenzent ma obowiązek pisać dla ludzi, a nie według swojego widzimisię, bo to – za przeproszeniem – g... kogo obchodzi. Mogę słuchać muzyki klasycznej, ale to nie znaczy, że mam prawo wszystkim naokoło wciskać, że to jedyna właściwa opcja. Nie można nagle twierdzić, że do tej pory wszystko było do d... i świat zaczął się w dniu narodzin jednego czy drugiego twórcy.
Jan Klata powiedział, że w Warszawie jest więcej teatrów niż w Berlinie, czyli za dużo. Stwierdził też, że niektóre z nich, na przykład Syrena, nie powinny być dotowane. Zgadza się pan z tym?
Proponowałbym panu Klacie, żeby zaczął od reformy samego siebie. Do tego potrzebna jest wiedza i doświadczenie, którego panu Klacie, jak sądzę, jeszcze brakuje. Bo co to znaczy, że jest za dużo teatrów? Dopóki teatr ma widzów, to znaczy, że powinien działać. Skoro w Berlinie jest mniej teatrów, to może znaczyć, że mniej ludzi chce je oglądać. Wielu młodych twórców powołuje się nieustannie na teatr niemiecki, a my przecież mamy inną mentalność i poczucie humoru. Jeśli panu Klacie bardziej podobają się teatry w Berlinie, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby tam otworzył teatr i oczarował widownię.
Czyli według pana teatry z lekkim repertuarem powinny być dotowane?
Dopóki teatr ma widzów, a w wypadku Syreny jest to duża widownia, dopóty nie można mu odbierać prawa do istnienia i dotowania. Mało jest teatrów z widownią większą niż 300 miejsc, więc nawet przy kompletach trudno jest się utrzymać. Zresztą, jak powiedział Schiller, pięć fars na jedne „Dziady". Jeżeli ktoś uważa, że jest twórcą, który może robić tylko „Dziady", to proszę bardzo, ale niech to robi za swoje pieniądze.
Michał Żebrowski, który otworzył Teatr 6 Piętro, tłumaczył: „Irytowało mnie, że za pieniądze podatników ktoś kaleczy rzemiosło i sztukę, a za jego błędy płacą widzowie. Dlatego podjęliśmy nieśmiałą próbę finansowania naszych ewentualnych błędów artystycznych". Gdy sztuka jest dobra, to zarobi na siebie?
Obawiam się, że Michała Żebrowskiego czeka rozczarowanie. Nawet Broadway nie utrzymuje się sam. Załóżmy, że na widowni jest 300 osób, a bilet kosztuje 60 zł. To 18 tys. zł z biletów. I to przy założeniu, że cały czas będą na widowni komplety. Koszt utrzymania jest znacznie wyższy: trzeba zapłacić rachunki, gaże, czynsz za budynek. Samo przygotowanie premiery to kilkaset tysięcy złotych. Życzę Michałowi jak najlepiej, ale z ekonomicznego punktu widzenia szanse na utrzymanie takiego teatru są nikłe. Teatr to nie jest miejsce do zarabiania.
U Żebrowskiego zagra Kuba Wojewódzki, w teatrze występuje też Edyta Herbuś...
Edyty Herbuś bym nie zatrudnił, podobnie jak paru innych tancerzy. W teatrze ważne jest słowo i trzeba się nim umieć posługiwać. To nie jest łatwy zawód, chociaż wielu osobom się tak wydaje.
W serialach takie osoby są dopuszczalne?
W serialu odbywa się to mniejszym kosztem. W telewizji łatwiej uwierzyć symbolicznej pani Cichopek, która wypowie parę nieskomplikowanych kwestii. Serial ma udawać życie, więc może być niedoskonały. Ale Cichopek w teatrze grać nie powinna, bo nie potrafi stworzyć kreacji. Może być tylko kalką samej siebie.
Gra pan w „Na dobre i na złe" od 1999 roku. Można przez tyle lat wcielać się w jedną rolę i nie popaść w rutynę?
Wszystko zależy od tego, jak serial jest napisany. Zresztą zdaje się, że ostatnio brakuje pomysłu na moją rolę. Jaki materiał, taki później efekt. Trudno jest ciągnąć coś tak długo i cały czas mieć ciekawe pomysły. U nas nie ma też odpowiedniej rzeszy scenarzystów wymyślających ciągle nowe historie. Jeśli serial jest cały czas ciekawie pisany, to mimo lat nie popada się w rutynę.
A pan ogląda takie produkcje?
Namiętnie oglądam seriale, ale mało polskich. Z naszych podobała mi się „Ekipa" Agnieszki Holland i jej córki Katarzyny Adamik. To profesjonalnie zrobiona i przy okazji bardzo potrzebna produkcja. Lubię też serial „Odwróceni", w którym sam zagrałem. Świetny był pierwszy sezon „Rancza”. Kolejnych już nie oglądałem. Wciągnęła mnie też amerykańska produkcja „Magia kłamstwa” z Timem Rothem. To o naukowcu behawioryście, który na podstawie odruchów i gestów rozpoznaje, czy ktoś kłamie. Namiętnie oglądam „Dr. House’a”. Podziwiam ludzi, którzy to piszą, oraz Hugha Laurie za rolę, którą stworzył.
Czego panu brakuje w polskim kinie?
Brakuje mi takich filmów jak „Żurek" Ryszarda Brylskiego, czyli pozbawionych łopatologii, gdzie nie tłumaczy się na chama czegoś widzowi, nie ufając jego inteligencji. Brakuje mi też poczucia humoru.
A pojawiają się liczne głosy, że polskie kino wychodzi z kryzysu.
Oby tak było, ale nie wierzę w cuda. Widziałem jednak przepiękną „Małą Moskwę" Waldemara Krzystka. To profesjonalny film, urzekająca, niejednostronna opowieść o ważnym okresie naszej historii. Takie filmy chciałbym oglądać. Z kolei gdy myślę o takich produkcjach jak „Nieruchomy poruszyciel" Łukasza Barczyka, to nie wierzę w to, że ktoś mu dał na to pieniądze. To jakieś koszmarne wypociny, szczyt głupoty. Na miejscu Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej spaliłbym się ze wstydu, że sfinansowałem taki film.
ANDRZEJ ZIELIŃSKI: Tak, ostatnio udało mi się zobaczyć w Narodowym „Lekkomyślną siostrę" w reżyserii Agnieszki Glińskiej. Ten spektakl dowodzi, że nie mają racji wszyscy ci, którzy twierdzą, że twórczość Włodzimierza Perzyńskiego już się zestarzała. Sztuka jest nie tylko zabawna, ale też w taki sposób pokazuje nadwiślańskie przywary, że momentami aż piecze. Widziałem też „Między nami dobrze jest" Grzegorza Jarzyny w TR Warszawa. Chylę czoła, bo tekst Doroty Masłowskiej jest bardzo trudny. Jakby mi ktoś powiedział, że mam go wystawić, tobym się chyba rozpłakał. Wrażenie robi też gra aktorska, szczególnie Adama Woronowicza. To fantastyczne przedstawienie, tylko trudno trafić na moment, kiedy jest grane. To jest problem wielu teatrów. Grają zbyt rzadko i za mało spektakli.
Głośnym wydarzeniem było w ubiegłym roku otwarcie Nowego Teatru Krzysztofa Warlikowskiego i premiera „(A)pollonii".
Na „(A)pollonii" nie byłem, choć chciałem, bo nie wiem, gdzie i kiedy można ją zobaczyć. Nowy głównie jeździ na festiwale, ale na miejscu prawie nie gra. Nie rozumiem, po co powstaje premiera, której się nie wystawia, i teatr, którego de facto nie ma. Teatr powinien grać, choćby po to, żeby częściowo odzyskać pieniądze włożone w premierę. Jeśli tego nie robi, to nie wypada potem mówić: „Dajcie mi jeszcze". I nie chodzi mi tylko o Nowy, taka jest zasada funkcjonowania teatrów. „(A)pollonię” chętnie bym zobaczył, bo uważam, że Warlikowski ma niesamowitą wyobraźnię wizualną. Niestety, mam wrażenie, że czasem to bierze górę nad wszystkim innym.
A widział pan spektakl „Persona. Tryptyk/Marilyn" Krystiana Lupy? Sandra Korzeniak grająca rolę Marilyn Monroe została niedawno nagrodzona jedną z głośnych nagród.
Nie, spektaklu nie widziałem. Mam nadzieję, że uda mi się go obejrzeć.
Nominowany był też Michał Borczuch. Jego spektakle pan widział?
Przyznam, że nie wiem, kto to jest. Nie spotkałem się z tym nazwiskiem i z jego twórczością.
Jak to możliwe, że pan, będąc częścią środowiska teatralnego, o nim nie słyszał?
Nagrody nie są żadnym wyznacznikiem? Po prostu mam małe szanse na obejrzenie czegoś innego z racji tego, że sam gram o tej porze. Jeśli zaś idzie o nagrody, to mam do nich pewien dystans. Wyróżnienie przyznawane przez publiczność czy ludzi teatru ma dla mnie znaczenie. Natomiast gdy nagrody przyznają różne gazety, to jest to wyłącznie punkt widzenia redakcji. Odnoszę wrażenie, że krytycy piszący do poszczególnych pism przynależą do pewnych kanap. Dla nich jedni twórcy, niezależnie od tego, co zrobią, mają przypisany status wybitnych, a na innych ciąży klątwa. Tak jest chociażby w wypadku „Gazety Wyborczej". Zresztą właściwie powinienem się cieszyć, ponieważ im większa aktywność intelektualna pani Derkaczew dotycząca naszego teatru, tym więcej ludzi na widowni. Nie można wymagać od wszystkich, że będą uprawiać jeden rodzaj teatru, jedyny słuszny ich zdaniem. A ostatnio można zaobserwować próbę opanowania całej kultury przez tzw. młodą siłę. Oczywiście, nie odmawiam młodym, utalentowanym twórcom prawa do reżyserowania, ale bycie dyrektorem teatru to zupełnie inna sprawa. Proszę spojrzeć na stołeczny Teatr Dramatyczny po zmianie dyrektora. Nie mogę się godzić na to, aby Warszawa stała się jednym wielkim laboratorium poszukiwań twórczych. Najważniejszy w teatrze jest widz, a „Gazeta Wyborcza" zachowuje się, jakby nie istniał lub był idiotą. Każdy recenzent ma obowiązek pisać dla ludzi, a nie według swojego widzimisię, bo to – za przeproszeniem – g... kogo obchodzi. Mogę słuchać muzyki klasycznej, ale to nie znaczy, że mam prawo wszystkim naokoło wciskać, że to jedyna właściwa opcja. Nie można nagle twierdzić, że do tej pory wszystko było do d... i świat zaczął się w dniu narodzin jednego czy drugiego twórcy.
Jan Klata powiedział, że w Warszawie jest więcej teatrów niż w Berlinie, czyli za dużo. Stwierdził też, że niektóre z nich, na przykład Syrena, nie powinny być dotowane. Zgadza się pan z tym?
Proponowałbym panu Klacie, żeby zaczął od reformy samego siebie. Do tego potrzebna jest wiedza i doświadczenie, którego panu Klacie, jak sądzę, jeszcze brakuje. Bo co to znaczy, że jest za dużo teatrów? Dopóki teatr ma widzów, to znaczy, że powinien działać. Skoro w Berlinie jest mniej teatrów, to może znaczyć, że mniej ludzi chce je oglądać. Wielu młodych twórców powołuje się nieustannie na teatr niemiecki, a my przecież mamy inną mentalność i poczucie humoru. Jeśli panu Klacie bardziej podobają się teatry w Berlinie, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby tam otworzył teatr i oczarował widownię.
Czyli według pana teatry z lekkim repertuarem powinny być dotowane?
Dopóki teatr ma widzów, a w wypadku Syreny jest to duża widownia, dopóty nie można mu odbierać prawa do istnienia i dotowania. Mało jest teatrów z widownią większą niż 300 miejsc, więc nawet przy kompletach trudno jest się utrzymać. Zresztą, jak powiedział Schiller, pięć fars na jedne „Dziady". Jeżeli ktoś uważa, że jest twórcą, który może robić tylko „Dziady", to proszę bardzo, ale niech to robi za swoje pieniądze.
Michał Żebrowski, który otworzył Teatr 6 Piętro, tłumaczył: „Irytowało mnie, że za pieniądze podatników ktoś kaleczy rzemiosło i sztukę, a za jego błędy płacą widzowie. Dlatego podjęliśmy nieśmiałą próbę finansowania naszych ewentualnych błędów artystycznych". Gdy sztuka jest dobra, to zarobi na siebie?
Obawiam się, że Michała Żebrowskiego czeka rozczarowanie. Nawet Broadway nie utrzymuje się sam. Załóżmy, że na widowni jest 300 osób, a bilet kosztuje 60 zł. To 18 tys. zł z biletów. I to przy założeniu, że cały czas będą na widowni komplety. Koszt utrzymania jest znacznie wyższy: trzeba zapłacić rachunki, gaże, czynsz za budynek. Samo przygotowanie premiery to kilkaset tysięcy złotych. Życzę Michałowi jak najlepiej, ale z ekonomicznego punktu widzenia szanse na utrzymanie takiego teatru są nikłe. Teatr to nie jest miejsce do zarabiania.
U Żebrowskiego zagra Kuba Wojewódzki, w teatrze występuje też Edyta Herbuś...
Edyty Herbuś bym nie zatrudnił, podobnie jak paru innych tancerzy. W teatrze ważne jest słowo i trzeba się nim umieć posługiwać. To nie jest łatwy zawód, chociaż wielu osobom się tak wydaje.
W serialach takie osoby są dopuszczalne?
W serialu odbywa się to mniejszym kosztem. W telewizji łatwiej uwierzyć symbolicznej pani Cichopek, która wypowie parę nieskomplikowanych kwestii. Serial ma udawać życie, więc może być niedoskonały. Ale Cichopek w teatrze grać nie powinna, bo nie potrafi stworzyć kreacji. Może być tylko kalką samej siebie.
Gra pan w „Na dobre i na złe" od 1999 roku. Można przez tyle lat wcielać się w jedną rolę i nie popaść w rutynę?
Wszystko zależy od tego, jak serial jest napisany. Zresztą zdaje się, że ostatnio brakuje pomysłu na moją rolę. Jaki materiał, taki później efekt. Trudno jest ciągnąć coś tak długo i cały czas mieć ciekawe pomysły. U nas nie ma też odpowiedniej rzeszy scenarzystów wymyślających ciągle nowe historie. Jeśli serial jest cały czas ciekawie pisany, to mimo lat nie popada się w rutynę.
A pan ogląda takie produkcje?
Namiętnie oglądam seriale, ale mało polskich. Z naszych podobała mi się „Ekipa" Agnieszki Holland i jej córki Katarzyny Adamik. To profesjonalnie zrobiona i przy okazji bardzo potrzebna produkcja. Lubię też serial „Odwróceni", w którym sam zagrałem. Świetny był pierwszy sezon „Rancza”. Kolejnych już nie oglądałem. Wciągnęła mnie też amerykańska produkcja „Magia kłamstwa” z Timem Rothem. To o naukowcu behawioryście, który na podstawie odruchów i gestów rozpoznaje, czy ktoś kłamie. Namiętnie oglądam „Dr. House’a”. Podziwiam ludzi, którzy to piszą, oraz Hugha Laurie za rolę, którą stworzył.
Czego panu brakuje w polskim kinie?
Brakuje mi takich filmów jak „Żurek" Ryszarda Brylskiego, czyli pozbawionych łopatologii, gdzie nie tłumaczy się na chama czegoś widzowi, nie ufając jego inteligencji. Brakuje mi też poczucia humoru.
A pojawiają się liczne głosy, że polskie kino wychodzi z kryzysu.
Oby tak było, ale nie wierzę w cuda. Widziałem jednak przepiękną „Małą Moskwę" Waldemara Krzystka. To profesjonalny film, urzekająca, niejednostronna opowieść o ważnym okresie naszej historii. Takie filmy chciałbym oglądać. Z kolei gdy myślę o takich produkcjach jak „Nieruchomy poruszyciel" Łukasza Barczyka, to nie wierzę w to, że ktoś mu dał na to pieniądze. To jakieś koszmarne wypociny, szczyt głupoty. Na miejscu Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej spaliłbym się ze wstydu, że sfinansowałem taki film.
Fot. A. Jagielak
Więcej możesz przeczytać w 7/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.