Na badania nad „superłososiem" Aqua-Bounty wydało w ciągu 10 lat 60 mln dolarów i dziś przynosi straty. Ronald Stotish nie traci rezonu, bo wie, że nadszedł czas żniw. Wprawdzie na drodze do podboju rynku stoi Amerykańska Agencja ds. Żywności i Leków (FDA), która wkrótce zdecyduje, czy genetycznie modyfikowanego łososia dopuścić do sprzedaży, ale werdykt można obstawiać w ciemno. Eksperci FDA przyjęli, że jeśli mięso „superłososia” będzie miało taki sam skład i wartość odżywczą jak łososia naturalnego, a jedyną różnicą będzie czas dorastania obu ryb, to wydadzą zgodę. – Nasze ryby tym tylko różnią się od dzikich, że szybciej osiągają docelową wagę – tłumaczy pewny swego szef AquaBounty.
Produkt trafia na rynek w idealnym czasie. Hodowcy z Kanady, USA i Chile wciąż liczą straty po epidemii „łososiowej anemii", która w ostatnich latach zdziesiątkowała ich fermy. Chętnie więc ustawią się w kolejce po ikrę i narybek, które zapewnią im dochody już po 16 miesiącach. Zdaniem ekspertów rynku rybnego w tym roku połowy dzikich łososi będą mniejsze. Ktoś, a raczej coś musi załatać tę dziurę. Właśnie dlatego w ogrodzonych siatką oceanicznych hodowlach należących do panamskiej spółki Lamasur pływa już 30 tys. genetycznie modyfikowanych łososi.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.