Hieny nasze codzienne

Hieny nasze codzienne

Dodano:   /  Zmieniono: 
Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich nie przyznało w tym roku swojej antynagrody, czyli Hieny Roku. Bo było za dużo kandydatów.
Hieny postanowiono więc przyznawać częściej. Za to bez wahań SDP przyznało nagrodę za „odwagę i bezkompromisowość w dążeniu do prawdy". Jej laureatką została Anita Gargas, pomysłodawczyni i realizatorka programu „Misja specjalna” (o którym nic złego nie powiem, bo już mam za to  sprawę w sądzie). Stowarzyszenie przyznało też laur dla największego autorytetu zawodowego i etycznego. Okazał się nim Lech Jęczmyk. Autorytet to niewątpliwy… redaktora Ziemkiewicza.

Sytuacja w SDP pokazuje, z czym ma dziś kłopot dziennikarstwo. Z nadmiarem hien. Pokazuje też, co się w nim ceni. Misję i swojość.

Nierzetelność

Pewien młody dziennikarz z szacownej gazety długo namawiał mnie na  wywiad o sporcie. Odmawiałam, bo nie mam specjalnych kompetencji w tej dziedzinie. Był jednak nieustępliwy. Właściwie lubię sport – pomyślałam – i może warto pogadać o nim w kontekście innym niż wielkie przegrane, wielkie wydatki i wielkie korupcje? Zgodziłam się. Młody człowiek przyszedł na spotkanie i zaczął gorliwie przekonywać mnie do Euro 2012. Nie stawiał żadnych pytań, nie był ciekaw, co myślę, sport w ogóle go  nie interesował. Przyszedł z misją. Miał do mnie straszliwą pretensję, że nie podzielam jego entuzjazmu. Nie dało się z nim rozmawiać. Z  „wywiadu" musiałam zrezygnować.

Nie jest to jednak szczyt nierzetelności. Z tym spotkałam się ostatnio w parlamencie. Osobnik podający się za dziennikarza (miał akredytację) pragnął „dowiedzieć się" ode mnie, dlaczego odmawiam zarodkom prawa do wolnego wyboru i czy jestem za mordowaniem dzieci? Jestem – „dziennikarz” nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Reprezentował – jak się okazało – jakiś radykalny katolicki portal internetowy, ale zaczepiał ludzi jako „dziennikarz niezależny”.

Można powiedzieć – to jakieś nieprofesjonalne anomalie. Ale  nie. Poziom dziennikarstwa, zwłaszcza uprawianego przez młode pokolenie, jest żenujący. Widać to po niechlujnych, pełnych błędów wywiadach wysyłanych do autoryzacji, po pytaniach (przy tak zwanej setce), które ujawniają ignorancję. Widać to również po upadającej sztuce dokumentu. Kiedyś tworzono filmy oparte na wielomiesięcznych, rzetelnych, pedantycznych badaniach. Autor/autorka (na przykład Agnieszka Arnold) byli zaangażowani w warsztat i prawdę opartą na faktach. Dziś nie ma  żadnego warsztatu, wystarczy, że „zdobędzie się" pieniądze; tak na  przykład powstał żenujący dokument o Wisławie Szymborskiej jako wesołej staruszce, która daje się obwozić po Europie, paląc papierosa za  papierosem. Dziś laury zdobywają dokumentaliści zaangażowani w Prawdę, niekoniecznie związaną z faktami, byle żarliwą i mającą polityczne wzięcie (Ewa Stankiewicz, Jan Pospieszalski). Parodią tak rozumianej misji (na granicy prawa!) jest działalność Wojciecha Cejrowskiego, który kręci swoje reportaże głównie po to, by pokazać prymitywizm innych kultur („głupie ludzie”) i wyższość własnej fundamentalistycznej wersji prowincjonalnego katolicyzmu. TVN to kupuje, bo ludzie oglądają. Ludzie oglądają, bo TVN im to serwuje.

Niebezpieczne alianse

Możemy też obserwować niebezpieczny i coraz silniejszy alians mediów i  polityków. Polega on nie tylko na tym, że dziennikarze, jak politycy, dzielą się na dwie zwalczające się frakcje (smoleńską i europejską), ale  przede wszystkim na tym, że opinie na temat polityki kształtują dziś… politycy, i to tym skuteczniej, im więcej dziennikarzy dla nich pracuje. Programy opiniotwórcze zostały niemal całkowicie zredukowane do rozmów z  „ważnymi" politykami, którzy są ważni, ponieważ chodzą do programów opiniotwórczych. Namaszczenie przez Monikę Olejnik jest znacznie ważniejsze niż jakość poglądów czy liczba głosów uzyskanych w wyborach. Redaktorka dla utrzymania wysokiej oglądalności często zaprasza polityczne kurioza, które dzięki jej programowi (i podobnym) wchodzą do  politycznego mainstreamu, drastycznie obniżając jego i tak niski poziom. Wywiady prasowe z ważnymi politykami po „autoryzacji” stają się PR-owską laurką, pozbawioną jakiejkolwiek dociekliwości i obiektywizmu.

Prócz polityki innym niebezpiecznym aliansem są związki z biznesem i częste łamanie zasady bezstronności i rozdziału interesów. Dziennikarze (naczelni) coraz chętniej sięgają też po biznesowe metody nieuczciwej konkurencji, wykradając sobie pracowników, co – często – destabilizuje z  trudem budowaną lojalność czytelników wobec pisma.

Magia żółtego paska

Pisałam kiedyś – z przerażeniem – o postępującej tabloidyzacji mediów. Dziś jest ona faktem. Nawet poważne pisma czy programy nie są w stanie uniknąć pochylenia się nad sensacją czy gonienia za nią. Telewizja bez żółtego paska zawiadamiającego o zbrodni, wypadku, skandalu, politycznej wpadce – jest martwa. „Wielkie wydarzenie" syci wszystkich. Pod tym względem historia „Madzi z Sosnowca” z nakręcanym przez tabloidy detektywem Rutkowskim była samograjem. Media ze zbioru różnych faktów wykreowują tak zwaną medialną sensację. Zabójstw, zaginięć, wypadków są w Polsce tysiące, ale tylko niektóre z nich przechodzą przez medialny casting i stają się „żółtymi bohaterami dnia”. Ich obsługa stanowi główne zajęcie dziennikarzy, rodzaj gęstej zasłony przesłaniającej to, co naprawdę ważne, choć pozbawione sensacji.

Zachowania stadne

Dziennikarstwo jest systemem naczyń połączonych. Dziennikarze działają stadnie. Jakiś temat zaczną jedni, inni muszą go ciągnąć. To niemal prawo naturalne! Nie ma przed nim ucieczki. Nie ma tytułu, programu, komentarza czy felietonu, który pomijałby sensacyjny mainstream – czy to  będzie „Madzia", „Gowin”, serial „Schetyna”, czy katastrofa pociągu, wszyscy muszą o tym pisać, mówić, wracać do tematu, dopóki się nie  wysyci.

Tekst goni tekst, zdjęcie goni zdjęcie. W jednym tygodniu wszyscy piszą o tym samym, przy czym z reguły są to sprawy naprawdę mało ważne. Być może właśnie z powodu tego masowego przymusu do ciągłego wypluwania i  trawienia tych samych tematów dziennikarze czują niekiedy potrzebę działania sprawczego. Tak rodzi się medialny lincz.

Medialny lincz

Historia mamy „Madzi z Sosnowca" przypomina – przy zachowaniu wszelkich proporcji – historię księżnej Diany. Dziennikarze wymyślili jej życie i  sterują nim. „Wyjechała z miasta?” – bo czuje się winna. „Obcięła włosy” – dba o wygląd, znaczy jest indyferentna moralnie, „oglądała ceny trumien” – planowała morderstwo z premedytacją. Lincz dokonywany na  Katarzynie jest szczególnie wyrafinowany, bo rozłożony w czasie i  niezależny od działań prokuratury.

Sensacja z Sosnowca jeszcze się nie  wysyciła, można więc ciągle wyrokować, oceniać, potępiać. Prym oczywiście wiodą tabloidy, choć lincz wykonany na ministrze Musze należał głównie do publicystyki telewizyjnej. To bardzo dziwne, że Rada Etyki Mediów nie zareagowała na zachowanie redaktora Konrada Piaseckiego („Piaskiem po oczach"), który wykorzystał władzę, jaką ma dziennikarz (a właściwie każdy stawiający pytania), by zaskoczyć i ośmieszyć swojego rozmówcę. Każdy przecież może zadać pytanie, o którym wie, że  zdyskredytuje pytanego. Po to są etyczne zasady, by takich metod nie  stosować.

Linczem były też reakcje na wypowiedź Marii Czubaszek. Tu warto zwrócić uwagę na redaktora „Super Expressu" Sławomira Jastrzębowskiego, który tak oto retorycznie zapytywał swoich czytelników (9.03): „To co? Kiedy zabijemy sobie dziecko?”, i pisał: „Szanowny Czytelniku. Czy chciałbyś żyć w kraju całkowicie zawłaszczonym przez zdegenerowane elity? Bo jesteśmy właśnie świadkami zawłaszczenia. Czy  chciałbyś, żeby za pięć czy dziesięć lat zupełnie serio i zupełnie zgodnie z prawem degeneraci uchodzący za porządne pary (bo już nie  małżeństwa) rozmawiali na przykład tak: Ona: – Wiesz, Misiu, jestem w  ciąży. On: – A z kim? Ona: – Myślę, że z tobą, bo ostatnio nikt mi się nie trafił. On: – O, biedactwo, to co zrobimy ? Ona: – Ja nienawidzę dzieci, nie cierpię niczym nasza wielka prekursorka CZUBASZEK. On: – To  pozbędziemy się dziecka aborcją czy też zabijemy po narodzeniu?”. Oto próbka tabloidowego moralizatorstwa opartego na linczu. Jastrzębowskiemu nie należy się chyba nawet Hiena Roku. SDP powinno dorzucić specjalnie dla „Super Expressu” – Szambo Roku.

Wiszenie na języku

Dziennikarze telewizyjni znajdują szczególne upodobanie w języku swoich rozmówców. Znacznie mniej ich interesują polityczne poglądy. Być może dlatego, że większość polityków – pupilów mediów ich nie ma. Polityk jest mentalnym reprezentantem swojej partii, a różni się od kolegów zasobem słownika oraz jego soczystością. Niekiedy jest to odwrotnie proporcjonalne do poziomu inteligencji. Ale słownik w mediach jest ważniejszy niż inteligencja. Dziennikarze z lubością cytują co  trafniejsze i co głupsze wypowiedzi. Nic dziwnego. Nawet Rada Etyki Mediów – ciało milczące, oportunistyczne, nieobecne – uważa, że  „zadaniem mediów jest informowanie o tym, co mówią politycy i celebryci. Naruszanie zasad etyki można by upatrywać w przemilczaniu takich wypowiedzi", a nie w ich powtarzaniu. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Dziennikarz nie musi powtarzać wszystkich głupstw i wulgaryzmów wymyślanych przez polityków i skupiać uwagi opinii na inwektywach. Tak jak nie informuje się opinii publicznej o czkawce czy dłubaniu w nosie rozmówcy, tak nie powinno się cytować (powtarzać i cytować, i powtarzać) co głupszych wypowiedzi niemających żadnego merytorycznego charakteru.

Nie piszę tego wszystkiego, by wzmagać falę powszechnej dziś krytyki mediów i etycznych standardów dziennikarstwa. Trzeba działać. Troszczyć się o młodych, rozmawiać o języku, powrócić do właściwych proporcji w  podaży informacji, ożywić instytucje „kontrolne", zacząć publiczną debatę o budowaniu demokracji deliberatywnej, poddawać ostracyzmowi oszołomów, dopóki jeszcze potrafimy ich odróżnić od dziennikarzy.

MAGDALENA ŚRODA Profesorka Uniwersytetu Warszawskiego, etyczka, filozofka, publicystka

Więcej możesz przeczytać w 13/2012 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.