Żyjemy, bo nie żyją

Żyjemy, bo nie żyją

Dodano:   /  Zmieniono: 

Przeczytałem z opóźnieniem książkę Piotra Zychowicza „Pakt Ribbentrop – Beck, czyli jak Polacy mogli u boku III Rzeszy pokonać Związek Sowiecki”. Była książką roku 2012, z pewnością wielu z państwa ją zna, więc nie ma sensu jej omawiać, a ci, którzy nie wiedzą, o czym traktuje, powinni przynajmniej rzucić okiem na tytuł, bo jest właśnie o tym: co by było, gdyby II Rzeczpospolita podpisała pakt z hitlerowskimi Niemcami i wspólnie z nimi wyprawiła się na Związek Sowiecki. Zychowicz zajmująco wywodzi, że Polaków spotkałby los znacznie lepszy niźli ten, który ich spotkał. Co więcej, z zawieruchy lat 40. XX w. nasz kraj wyszedłby wzmocniony. Autor wyjątkowo sprawnie stąpa po wąskiej grani między historią a science fiction, nic więc dziwnego, że czytelnik dość szybko ulega jego wizji potencjalnych, choć niezrealizowanych dziejów i sam zaczyna rozważać możliwe przewagi, które mogłyby się stać udziałem jego kraju, a przez to i jego samego. Zawsze to przyjemniej sobie wyobrazić, że nasi przodkowie okazali się mądrzejsi i wygrali, dzięki czemu my dziś mamy istotny wpływ na losy świata i egzystujemy w państwie, z którym inni muszą się liczyć. Jako ludzie niepozbawieni wrażliwości z wielką ochotą przyjmujemy wizję dziejów, która wyklucza to, co o przeszłości okropnego wiemy. Skoro przenikliwszą decyzją polityczną (której – jak dowodzi Zychowicz – zabrakło ministrowi Beckowi) można było uniknąć polskiej hekatomby z milionami pomordowanych, zniszczoną inteligencją, utratą połowy terytorium kraju itd., to należało to zrobić, bo dziś żyłoby nam się i lepiej, i łatwiej, i szczęśliwiej.

I o tej właśnie wizji, a nie o książce sprzed roku, chcę porozmawiać. Skrywa się w niej bowiem tragiczny paradoks, którego większość z nas nie jest świadoma lub odrzuca go jak nieznośny ciężar, kłopotliwy spadek albo wstydliwy dowód własnego grzechu, niezawinionego, ale stale obecnego. Oto on: wszyscy – ja, który to piszę, i wy, którzy to czytacie, istniejemy w osobowej i fenomenologicznej postaci, jaką jest nasz fizyczno-duchowy konstrukt, TYLKO DLATEGO, że w przeszłości wydarzyły się te straszne rzeczy, których wspomnienie nieustannie wpędza nas w prostrację i wywołuje gęsią skórkę.

Tak jak nasze DNA jest zapisem dziejów wszystkich przodków (nie tylko tych, których nosimy w pamięci lub wspominamy z fotografii, ale też wszystkich bez wyjątku od czasów mitochondrialnej Ewy i jej seksualnego partnera) i wszystkich okoliczności, które ich potomkom pozwalały się zreprodukować (a więc nie tylko tych pięknych, z romantycznym zakochaniem, motylami w brzuchu i przyspieszonym serca biciem, ale także ze zdradami, kłamstwami i gwałtami), zatem nasz genom da zawsze ten sam wynik, tak historia jest równie bezwzględnym zapisem okoliczności, dzięki którym dziś żyjemy. Jedyną ścieżką, która mogła się wydarzyć, byśmy istnieli.

Nie znaczy to, rzecz jasna, że dzieje ludzkości musiały się potoczyć tylko w jeden jedyny sposób. Ale musiały się potoczyć w sposób, w który się potoczyły, byśmy teraz się nad tym zastanawiali. Po prostu by nas nie było. Wszyscy słyszeliśmy o tzw. efekcie motyla – poetyckiej definicji teorii chaosu mówiącej, że ruch skrzydeł motyla w jednej części planety może wywołać tornado w przeciwległej. Dzieje człowieka to konsekwencja działań niezliczonych motyli; ich spontaniczne, nieuporządkowane ruchy mogły powieźć ludzkość w wiele kierunków – być może ciekawszych, być może znośniejszych do życia – ale zawsze działoby się to ze szkodą dla nas, o ile oczywiście za szkodę można uznać nieistnienie.

Trzeba to sobie uczciwie powiedzieć: jesteśmy beneficjentami wszystkich zdarzeń, do których doszło, także tych okropnych, które nas ciągle przerażają. Bez Hitlera i Stalina, bez ludobójstwa II wojny światowej, Holocaustu, Katynia, Oświęcimia, powstania warszawskiego, łapanek, przesunięcia granic, płaczu, cierpienia, zgryzoty, niezliczonych tragedii ludzkich przekraczających możliwość zniesienia nie byłoby nas – żyjących tu i teraz – na świecie, bo układanka zestawiłaby się inaczej. Cieszymy się życiem, zakochujemy, grzejemy w świetle życiodajnego słońca wyłącznie dlatego, że dziesiątkom milionów żyjących przed nami los tego poskąpił. Owszem, być może Polska – gdyby przedwojenny minister spraw zagranicznych wybrał inny wariant polityczny – byłaby krajem potężniejszym, z obywatelami szczęśliwszymi i dumniejszymi, ale to nie bylibyśmy my. A skoro nie bylibyśmy to my, to jakie to może mieć dla nas znaczenie. ■

Więcej możesz przeczytać w 42/2013 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.