Największykoszmar Zachodu

Największykoszmar Zachodu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Przeraża was okrucieństwo i fanatyzm Daeszu? To przygotujcie się na długi marsz wojowników Proroka, których nikt nie chce albo nie potrafi zatrzymać.

Kolejne zbrodnie, kolejne zamachy. Gdy mordują, gwałcą i pędzą ludzi w niewolę, gdy niszczą najcenniejsze zabytki, świat jest oburzony, ludzie protestują, politycy ostrzegają. Gdy atakują Paryż albo Rosję, rozlegają się eksplozje bomb zrzucanych w odwecie.

Światowe media zapełniają informacje o trafionych celach, o dezerterujących bojownikach, o kolejnych zwycięstwach sił kurdyjskich albo oddziałów armii irackiej. Tyle że Daesz, czyli Państwo Islamskie, nie tylko trwa, ale nadal radykalizuje zarówno mieszkańców ziem, które włączyło do swojego samozwańczego kalifatu, jak i sunnitów daleko poza swoimi granicami. Jak to możliwe? Przecież 40, góra 50 tys. bojowników pod przywództwem Abu Bakra al-Baghdadiego ma przeciw sobie cały Zachód ze Stanami Zjednoczonymi na czele, armie Iraku i Syrii, Rosję i Iran. Niewiele jednak z tego wynika i zapewne nie wyniknie jeszcze długo. Przywódcy Daeszu są radykałami i fanatykami realizującymi religijno-społeczną utopię, lecz jednocześnie rozumieją realia polityczne i strategiczne znacznie lepiej niż ich poprzednicy, choćby Al-Kaida. Wiedzą, że splot okoliczności dzisiaj im sprzyja. Oto siedem powodów, dla których Państwo Islamskie jeszcze długo nie przestanie być koszmarem współczesnego świata.

1. ATAKI Z POWIETRZA TO ZA MAŁO

Obszary Państwa Islamskiego od czerwca 2014 r. bombardowane są w dzień i w nocy przez lotnictwo 15 państw. Codziennie atakowanych jest od pięciu do 30 celów, głównie miasta, pola naftowe pod kontrolą islamistów, domniemane obozy szkoleniowe, magazyny broni i innych zapasów. To informacje z wojskowych raportów na użytek mediów. Poza kamerami oficerowie znający szczegóły operacji są mniej entuzjastyczni. O skuteczności bombardowań nie wiadomo wiele, uderzenia na główne miasto Daeszu, czyli syryjską Ar-Rakkę, nie dają nic poza efektem propagandowym. 2,5-milionowy Mosul jest oszczędzany ze względu na dużą koncentrację ludności cywilnej. Coraz częściej się zdarza, że samoloty wracają do baz z bombami (w listopadzie bywały dni, że tak kończyło się siedem na dziesięć misji), nie znajdując żadnego celu. Brak rozpoznania wywiadowczego na miejscu powoduje, że analiza zdjęć satelitarnych stała się zgaduj-zgadulą.

Tymczasem bojownicy ISIS nauczyli się żyć w obliczu zagrożenia. Wykorzystują doświadczenie afgańskich talibów i palestyńskiego Hamasu, organizacji, które od lat zmagały się z atakami z powietrza. Rozproszyli siły, stosują przemyślne maskowanie, ukrywają sprzęt w domach mieszkalnych, szpitalach, szkołach, rozpuszczają fałszywe informacje o wielkich stratach w miejscu, gdzie bomby spadły na puste ruiny. Wobec braku precyzyjnej informacji cała przewaga zaawansowanej technologicznie broni nie na wiele się zdaje.

2. NIE MA SZANS NA WIELKĄ OPERACJĘ LĄDOWĄ

Analitycy i stratedzy wojskowości nie mają żadnych wątpliwości: pokonanie sił Daeszu możliwe jest tylko poprzez zakrojoną na wielką skalę operację sił lądowych, ze szczególnym uwzględnieniem wykorzystania sił specjalnych. Tyle że szanse rozpoczęcia takiej operacji są niemal równe zeru. Owszem, z islamistami walczą Kurdowie, armia iracka (wspomagana przez Irańczyków) oraz syryjskie siły rządowe. To jednak za mało. Do powodzenia akcji potrzeba współpracy lokalnych bojowników z maksymalnie uzbrojonymi i wyposażonymi siłami zachodnimi. Jak to powinno wyglądać, pokazali Amerykanie podczas wielkiej bitwy o Faludżę w listopadzie 2004 r. Zaledwie trzy-cztery tysiące rebeliantów Al-Kaidy stawiło tam zdecydowany opór amerykańskim komandosom z jednostek specjalnych i armii irackiej. Ciężkie walki toczyły się o każdą ulicę, każdy dom, przynosząc setki ofiar. Tego nie chce jednak nikt z zachodnich przywódców, wiedząc, że polityczne konsekwencje takiej decyzji byłyby bardzo poważne. Dlatego kolejne kraje (ostatnio Wielka Brytania) godzą się na udział w operacji lotniczej, w trakcie której konieczność tłumaczenia się ze śmierci żołnierzy jest znacznie mniej prawdopodobna, ale za to można się wykazać przed obywatelami stanowczością i bojowością. To jednak nie wystarczy, by skutecznie zachęcić do walki lokalnych sojuszników.

3. AMERYKA JEST ZMĘCZONA

Jedynym państwem, które byłoby w stanie prowadzić działania zbrojne na dużą skalę (zarówno lotnicze, jak i lądowe), są Stany Zjednoczone. Amerykanie są też jedynymi, którzy potrafiliby zmotywować do walki swoich zachodnich i bliskowschodnich sojuszników (bez tych ostatnich wojnę z Daeszem zbyt łatwo można by przedstawić jako kolejną „kolonialną interwencję Zachodu”). Mimo to kończący urzędowanie prezydent Obama niełatwo dałby się przekonać – w końcu za jego wielką zasługę współobywatele poczytują mu wycofanie sił amerykańskich z Afganistanu i Iraku. Wprawdzie po zamachach w Paryżu aż 60 proc. Amerykanów twierdziło, że poparłoby operację lądową przeciwko ISIS, jednak takie nastroje nie są trwałe bez poważnej motywacji – przyniósłby ją dopiero np. spektakularny zamach na cel w USA. Bez tego wątpliwe, by w okresie wyborczym Ameryka poszła na kolejną bliskowschodnią wojnę – w zeszłym tygodniu Obama właściwie to wykluczył. Gotowość do takiego kroku będzie zresztą coraz mniejsza niezależnie od tego, kto zostanie nowym lokatorem Białego Domu. Po pierwsze wpływa na to fatalny bilans dotychczasowych interwencji, po drugie wraz z uniezależnieniem się USA od zagranicznych dostaw surowców energetycznych słabnie motywacja Waszyngtonu do rozszerzania obecności wojskowej w wyjątkowo kłopotliwym regionie.

4. ROSJA NIE RUSZY NA WOJNĘ Z PAŃSTWEM ISLAMSKIM

Żadnego przełomu w walce z islamistami nie przyniesie zaangażowanie się Rosji w Syrii. Po pierwsze Rosjanie pojawili się tam, by wspomóc reżim syryjski i zachować dzięki temu swoje bazy wojskowe (a zatem i wpływy polityczne), po drugie zaś korzystają z szansy przedstawienia się jako sojusznicy Zachodu, co chcieliby wykorzystać do przełamania nałożonych na nich sankcji, a być może nawet do odbudowy swoich wpływów na obszarze posowieckim, głównie na Ukrainie. Rosyjska akcja jest dla Moskwy bardzo kosztowna (zwłaszcza że przy okazji doszło do konfliktu z Turcją, a karząc Ankarę zerwaniem więzi gospodarczych, Władmir Putin karze nie mniej dotkliwie samą Rosję), zaś na rozszerzenie interwencji i sprowadzenie liczniejszych oddziałów lądowych szans raczej nie ma. Poza tym zbyt żywe są jeszcze wspomnienia wyjątkowo krwawej awantury afgańskiej i wojen kaukaskich.

Przy okazji trzeba pamiętać, jak Rosjanie prowadzą wojny z rebeliantami, co pokazali w Czeczenii. Metoda równania z ziemią całych wsi i osiedli oraz prowadzenie krwawych, bezwzględnych pacyfikacji okazały się z wojskowego punktu widzenia efektywne, jednak polityczna cena, czyli powszechne potępienie i niekończąca się wojna partyzancka na Kaukazie, jest wysoka. Broniąc Baszszara al-Asada – czyli alawity – Rosjanie musieliby masowo zabijać sunnitów, czym naraziliby się ok. 20 mln muzułmanów we własnym kraju, z których absolutna większość to właśnie sunnici.

5. SUNNICI NIE POGODZĄ SIĘ Z SZYITAMI

Rywalizacja szyicko-sunnicka jest jeszcze większym problemem na Bliskim Wschodzie. To ona gwarantuje Daeszowi poparcie miejscowej ludności przerażonej prześladowaniami ze strony szyitów rządzących w Iraku i alawitów (to w zasadzie także odłam szyitów) stanowiących podporę reżimu w Syrii. Problem jednak w tym, że jedną i drugą stronę wspierają lokalne mocarstwa toczące między sobą wojny zastępcze – z jednej strony Iran, z drugiej Arabia Saudyjska i bliskie jej konserwatywne państwa regionu Zatoki Perskiej. Rywalizacja ta powoduje, że dochodzi do groźnych politycznych absurdów – formalnie pozostające w sojuszu z USA państwa arabskie po cichu wspierają Państwo Islamskie. Coraz więcej poszlak wskazuje na to, że to samo robi Turcja, jeden z głównych członków NATO! Zadawniony i coraz ostrzejszy spór o podłożu religijnym może się okazać znacznie trudniejszy do załagodzenia niż przeciwności polityczno-ekonomiczne (w istocie jedne i drugie w wielu miejscach się przeplatają).

6. SYTUACJA W ŚWIECIE ISLAMSKIM SPRZYJA RADYKAŁOM

Kolejną, ale dostarczającą najwięcej powodów do obaw przyczyną eskalacji napięć w świecie islamu (szczególnie w państwach arabskich) jest fatalna i niedająca wiele nadziei na szybką poprawę sytuacja społeczno-ekonomiczna. „Utrwalony brak sukcesu ekonomicznego” – jak określają to raporty gospodarcze, doprowadził do wybuchu arabskiej wiosny w 2011 r. Poza jedną Tunezją bunt ten nie przyniósł jednak żadnych pozytywnych efektów. Dodatkowym czynnikiem jest wysoki przyrost naturalny, który wobec braku postępu ekonomicznego powiększa jedynie szeregi bezrobotnych, zrewoltowanych młodych mężczyzn. To wśród nich emisariusze Daeszu i innych organizacji mogą z powodzeniem werbować nowych zwolenników. Kolejną wylęgarnią radykalizmu stają się z wolna obozy dla uchodźców. Ludzie wegetują tam latami bez zajęcia, bez celu i bez szans na normalne życie. Dzieci wychowują się na półanalfabetów podatnych na indoktrynację islamistów.

7. SUKCES ISIS JEST ZARAŹLIWY

Choć na Zachodzie trudno to sobie wyobrazić, w państwach islamskich znacząca część społeczeństw (według sondażu PEW od 7 proc. w Indonezji i 26 proc. w Bangladeszu do 29 proc. w Egipcie i nawet 40 proc. na terytoriach palestyńskich) akceptuje terroryzm jako metodę walki. To prawda, że większość odrzuca przemoc, jednak mniejszość jest wystarczająco duża i zradykalizowana, by terroryzm mógł się szerzyć. Głęboko religijni, a przy tym radykalni muzułmanie postrzegają w Daeszu prawowiernych mężów powracających do korzeni ich religii, dających przykład poświęcenia dla sprawy. To, że Państwo Islamskie w ciągu zaledwie kilku tygodni potrafiło przeprowadzić swój blitzkrieg i od tego czasu z powodzeniem stawia opór niewiernym z Zachodu (ba, uderza ich od czasu do czasu we własnym domu), wywołuje szczery podziw, a nawet entuzjazm tłumów. Co więcej, „kalifat” zdołał wytworzyć swoje struktury quasi- -państwowe, do czego nigdy wcześniej nie była zdolna Al-Kaida, i powstrzymał prześladowania sunnitów.

Wszystko to powoduje, że do Mezopotamii nadal ciągną ochotnicy, a przykład okazuje się zaraźliwy. Lokalne struktury islamistyczne w Libii, Somalii czy Nigerii już zaczęły się nazywać Państwem Islamskim. Odpryski ISIS pojawiły się w Jemenie, Algierii, a nawet w Indonezji. Zanim niezdecydowany i niepotrafiący sobie poradzić z zagrożeniem świat zachodni się zorientuje, może już mieć w swoim sąsiedztwie całą islamistyczną międzynarodówkę. Co gorsza, Zachód swoje armie przygotował na wojnę z wielkimi armiami wroga. W walce ze stadami agresywnych szerszeni okazuje się bezradny. �

©� WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

Więcej możesz przeczytać w 51/2015 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.