Negatywna droga do prawdziwego szczęścia

Negatywna droga do prawdziwego szczęścia

Piknik
Piknik Źródło:Fotolia / lily
Dodano:   /  Zmieniono: 
Internet wypełni się zaraz radami jak spędzić przerwę majową – gdzie jechać, co zobaczyć, czego unikać i nade wszystko dobrze się do tego przygotować. Ale jakoś tak jest, że im bardziej planujemy i zaklinamy radosne wakacje, w tym gorszym nastroju wracamy. Tradycyjne poradniki, psycholodzy pracy i dobrzy znajomi na  klasyczne utrapienia - mitręgę lotniskową, słaby widok, deszcz zamiast słońca albo roztrój żołądka, zawsze maja jedną rade - myśl pozytywnie, grunt to dobre nastawienia. Bzdura. Nic bardziej mylnego i szkodliwego

Pionierem „pozytywnego myślenia” i autorem książki „Siła pozytywnego Myślenia” był Norman Peale. Jakieś sześćdziesiąt lat temu radził żeby o wakacjach myśleć w kategorii marzeń i nadziei. Co zresztą, podświadomie większość z nas robi – mam nadzieję, że okna nie będą wychodziły na śmietnik, że będzie większy wybór w hotelowej restauracji niż zwykle, że narzeczona będzie uśmiechnięta a nie naburmuszona jak zwykle. Peal wierzył, że im bardziej  skoncentrujesz się na marzeniach, tym szybciej do ciebie przyjdą. W swojej książce przytaczał historię człowieka, który myślał, że wygrał  milion dolarów na loterii, nabrał odwagi, oświadczył się narzeczonej, rzucił pracę, której nienawidził, a kiedy okazało się, że jeden z numerów  porostu zatarł się i fortuny nie było, świat już i tak kręcił się wokół jego marzeń  i fortuna z czasem sama się pojawiła. Anegdota jak anegdota, ale faktem jest, że obsesja pozytywnego myślenia, jest czymś co na trwale zagnieździło się w zachodniej cywilizacji. I to nie dotyczy tylko podróżowania, ale wszystkich dziedzin życia -  kariery, biznesu, polityki. Świat należy do zadowolonych z siebie i pewnych sukcesu.

Zaklinanie rzeczywistości drogą do depresji?

Najnowsze badania zdają się jednak wskazywać na coś zupełnie przeciwnego. Okazuje się, że zaklinanie szczęścia, sukcesu, nieustanne wmawianie sobie, jestem wspaniały, genialny, nie tylko, że nie gwarantują sukcesu, ale wręcz mogą prowadzić do głębokiej depresji , jeżeli wyobrażenia o samym sobie skonfrontujemy z wyobrażeniami innych o nas samych. Najnowsze szkoły psychologii, ale i  szkoły starożytnych filozofów wskazują na zupełnie inne podejście do samooceny i konfrontowanie problemów życiowych. Nieżyjący już nowojorski psychoterapeuta Albert Ellis  przez lata  oferował swoim pacjentom terapie, która sam nazwał - „negatywną drogą do szczęścia” . Zanim Ellis zaczął pomagać ludziom, długo studiował fenomen szczęścia, miedzy innymi odpowiadając sobie na pytania – zagadki. Dlaczego ludzie w biedniejszych krajach zdają się być szczęśliwsi niż mieszkańcy najbogatszych miast w Ameryce czy Europie? Dlaczego ludzie odnoszący największe sukcesy w biznesie nie stawiają  sobie sztywnych celów i nie myślą o ile będą jutro bogatsi. Ellis sięgnął po przemyślenia greckiej szkoły filozofii Stoików i zaskoczony, znalazł tam większość odpowiedzi na swoje pytania. Stoicy radzili żeby rozwiązywanie każdego problemu zaczynać od uświadomienia sobie możliwie najgorszego  scenariusza. Seneka, bodajże najwybitniejszy przedstawiciel szkoły stoickiej,  radził osobom, które bały się utraty majątku, żeby na jeden dzień przebrali się w nędzne łachy, wprowadzili do prostej chaty i potem zadali sobie pytanie czy to jest to czego mam bać się najbardziej?

Osobom z natury nieśmiałym i obawiającym się publicznych występów, Ellis radził żeby wyszły na środek metra, albo stanęły w autobusie i na głos powtarzały  nazwy stacji za każdym razem jak wsiadają nowi pasażerowie. Postukają się w głowę… i co z tego, czy to najgorsze co może cię spotkać. Jak to pisał Seneka -  „przewidywanie piekła”  może nas oczyścić z trwogi i dać nam siłę do podejmowania prawdziwych wyzwań.

Wmawianie sobie, że sukces jest nam pisany i skazani jesteśmy na wielkie osiągnięcia,  utwierdza w nas przekonanie, że porażka będzie czymś  tragicznym, czymś na co nie jesteśmy przygotowani, coś co zniszczy naszą pewność siebie i zaufanie przyjaciół czy rodziny. W początkach lat 60 tych, kiedy Peale pisał i mówił o Sile pozytywnego myślenia, był jeszcze jednym psychoterapeutą, który usiłował zdobyć jak najwięcej klientów, jeszcze jedna  nowatorską teorią. Z czasem  teoria zaczęła stawać się stylem życia Amerykanów, a dokładniej amerykańskich korporacji. Ale nie łudźmy się, nie z troski o samopoczucie pracowników, tylko lepsze wyniki firm. Zaszczepiając w swoich korposzczurach kult pozytywnego myślenia, korporacje nie tylko mogły pracownikom stawiać ambitniejsze cele, ale też wymuszać na nich większą motywację. Utwierdzać w ich podświadomości strach, że jeżeli nie osiągną swojej normy,  celu, to są nikim. Wypadną z kieratu, rozsypie się ich misternie budowana ścieżka kariery.

Koniec ery pozytywnego myślenia

Nikt tego głośno jeszcze nie nazwał końcem ery pozytywnego myślenia, ale po 2008 roku, korporacje, a zwłaszcza wielkie instytucje finansowe, zaczęły powoli odchodzić od „pozytywnej” motywacji pracowników. Wielkie nadużycia giełdowe, oszustwa bankowe, chciwość rozbuchana do nieznanych wcześniej rozmiarów, to wszystko były owoce „pozytywnego myślenia” Giełdowi wojownicy często szli na skróty. Bonusy racjonalizowały nie zawsze etyczne  posunięcia, ba czasem działania, które kosztowały firmy miliardy w odszkodowaniach. W Polsce kilka firm ubezpieczeniowych może być teraz postawionych w stan upadłości, bo ich agenci sprzedając poliso-lokaty przeszarżowali z obietnicami  składanymi klientami, chowali  przed nimi informacje o zagrożeniach – jednym słowem robili wszystko byle zgarnąć bonus i dowieść swojej  wyjątkowości. Podobnie rzecz miała się z opcjami walutowymi czy z kredytami frankowymi. Kilku agentów poczuło się na pewno lepiej realizując swoje cele handlowe, ale ich rodzime instytucje dziś mają poważne problemy. Stąd też nowy korposzczur ma mieć osobiste cele, jeździ rowerem na spotkania, biega i odpytywany jest życia osobistego. Sporo z tego pewnie jest na pokaz, ale dużo to mówi o zmieniającej się kulturze.

Uzależnianie swojego poczucia wartości wyłącznie od osiągnięć zawodowych, zdaniem ekspertów psychologii korporacyjnej jak Prof. Kayes z uniwersytetu Georga Waszyngtona, prowadzi do naprawdę traumatycznych doświadczeń w przyszłości. Młodzi ludzie, którzy za najważniejszy cel życia stawiali sobie zostać milionerem przed 30, czy prezesem korporacji przed 40tką, zależnie od tego czy osiągnęli cel czy nie , kończyli albo w depresji i z poczuciem  niskiej samo oceny, albo osiągali sukces i zostawali z poczuciem pustki, braku dalszego sensu życia.  Z badań prowadzonych na  Uniwersytecie w Wirginii  na podstawie wspomnień najmłodszych milionerów i prezesów największych korporacji w Ameryce, wynika, że żaden z nich nie stawiał sobie w młodości twardych celów osiągnięcia sukcesu czy zdobycia fortuny. Mało tego,  wśród najbardziej wpływowych bankierów mamy sporo ludzi, którzy w młodości studiowali historię sztuki, archeologię, filozofię i do biznesu trafili z przypadku. Mało tego, mnożna odnieść czasem wrażenie, że z im większą  nonszalancją podchodzili do swojej kariery tym chętniej podejmowali ryzykowne decyzje zawodowe i szybciej pieli się w górę. Rzecz nie dotyczy wyłącznie Ameryki. Wśród polskich biznesmenów również znajdziemy ludzi, którzy zanim osiągnęli szczyt swojej kariery, dotknęli dna. I to może być właśnie to doświadczenie, które daje im pewność siebie konieczną do pięcia się na górę. Wiedzą  co ryzykują, a może inaczej, wiedzą, że nawet jak wszystko stracą, to też potrafią  sobie poradzić.  

Chyba najlepiej swego czasu ujął to Steve Jobes pisząc „ Pamiętając że  wkrótce umrzesz unikasz klasycznej pułapki, myślenia, że ryzykując możesz coś stracić” Negatywna droga do majowego  szczęścia - pomyśl, że w najgorszym razie zostawisz zrzędzącą narzeczoną z krzykliwymi sąsiadami,  założysz wygodne buty i pójdziesz na długi piękny spacer,  daleko od tego co denerwuje cię na co dzień. Czy to takie straszne?