Marcin Dzierżanowski: Dlaczego byłem pod Pałacem Prezydenckim

Marcin Dzierżanowski: Dlaczego byłem pod Pałacem Prezydenckim

Manifestacja przed Pałacem Prezydenckim, 20 lipca 2017 roku
Manifestacja przed Pałacem Prezydenckim, 20 lipca 2017 roku
Rolą dziennikarza jest obiektywne informowanie opinii publicznej oraz wpływanie na jej poglądy przez publicystykę. Jest przyjęte, że dziennikarze nie działają w partiach politycznych, nie kandydują w wyborach, a nawet nie mówią, na kogo głosują. W zasadzie nie uczestniczą też w manifestacjach politycznych. Przez lata konsekwentnie starałem się przestrzegać tych zasad.

Dziś nadal uważam, że w demokratycznym kraju miejscem wyrażania poglądów politycznych ludzi mediów są właśnie media, a nie wiece.

W ubiegłym tygodniu byłem jednak pod Pałacem Prezydenckim. Byłem też pod Sejmem, i to wielokrotnie. Paliłem świeczki i z tysiącami innych demonstrujących wznosiłem okrzyk „Wolne sądy”. W tłumie widziałem też zresztą wielu innych dziennikarzy, z różnych redakcji, mających różne poglądy polityczne i dotąd nieangażujących się w uliczną część debaty publicznej.

W redakcji „Wprost” zdania co do proponowanych przez PiS ustaw zmieniających ustrój sądów są podzielone. Szanuję tych, którzy mają inny pogląd. Dla mnie, podobnie jak dla wielu innych Polaków, to, co proponuje PiS, nie jest zmianą dotyczącą wymiaru sprawiedliwości. To tak naprawdę demontaż demokratycznego ustroju państwa.

Po 1989 r. wierzyliśmy, że zmiany, które dokonują się w naszym kraju, są nieodwracalne i jednokierunkowe. Że nie ma od nich odwrotu. W tym czasie raz rządziła lewica, a raz prawica, wraz z tymi zmianami przesuwały się priorytety kolejnych rządów. Jednak nikt nigdy nie zakwestionował aksjologicznych podstaw polskich przemian: budowy demokratycznego państwa prawa, integracji europejskiej oraz uczestnictwa w sojuszu euroatlantyckim. Te trzy filary szanowane były przez wszystkich, niezależnie od tego, czy rządził Tadeusz Mazowiecki, Leszek Miller czy Jan Olszewski. Tej triady nie zakwestionowały także rządy PiS w latach 2005-2007, kiedy na czele rządu stał Kazimierz Marcinkiewicz czy Jarosław Kaczyński.

Obecna władza tę zasadę postanowiła jednak złamać. Likwidując trójpodział władzy, niszczy demokratyczne państwo prawa, a pośrednio podważa także nasze uczestnictwo w Unii Europejskiej. Oznacza to próbę zawrócenia Polski z drogi, którą obrała w 1989 r. Moim zdaniem otwarty sprzeciw wobec takiej polityki nie jest już tylko prawem, ale wręcz obywatelskim obowiązkiem każdego. Także dziennikarza.

Ostatnio ulubionym słowem publicystów jest „symetryzm” i „symetrysta”. Nieco upraszczając, symetrysta to osoba, która do końca nie jest ani za PiS, ani za opozycją, zachowuje jednakowy dystans do jednych i drugich,a na krytykę rządu zawsze odpowiada: „ale za poprzedniej ekipy też były nadużycia…”. Zawsze broniłem pogardzanych symetrystów, bo nie lubię myślenia stadnego, które każe oceniać rzeczywistość w kategoriach zero-jedynkowych. Uważam, że właśnie przez myślenie stadne mamy dziś opozycję taką, jaką mamy – słabą, skłóconą i bez cienia krytycznej autorefleksji. Może gdyby bardziej słuchano symetrystów, byłaby dziś ona czymś więcej niż anty-PiS-em. Tymczasem w mniemaniu Grzegorza Schetyny, Ryszarda Petru, ale też liderów KOD, wystarczającym moralnym uzasadnieniem przyszłego przejęcia przez nich władzy jest odsunięcie od tej władzy obecnej ekipy. To złe myślenie.

Mimo to w sprawie niszczenia trójpodziału władzy dziś nie można być symetrystą. Bycie pośrodku to tak naprawdę wspieranie obozu władzy w niweczeniu osiągnięć Polski ostatniego ćwierćwiecza, w praktycznym (choć pewnie nieuświadomionym) kwestionowaniu pozycji Polski w Europie i jej uczestnictwa w rodzinie demokratycznych państw.

Dziś neutralność czy choćby obojętność to przykładanie ręki do niszczenia kraju.

Czytaj też:
Między propagandą a dziennikarstwem

Tekst ukaże się w 30 numerze tygodnika „Wprost”.

Czytaj też:
List otwarty wydawcy do redakcji tygodnika „Wprost”