Twarz Berlina, twarz świata

Twarz Berlina, twarz świata

Małgorzata Szumowska na 68. Berlinale
Małgorzata Szumowska na 68. Berlinale Źródło:Newspix.pl / WENN
„Twarz” Małgorzaty Szumowskiej świetnie wpisała się w nastrój tegorocznego Berlinale. Festiwalu, który zostawił widzów z przygnębiającą wizją współczesnego świata.

– Odwoływałam się do romantycznego malarstwa i szukałam archetypicznych polskich krajobrazów – mówiła w Berlinie Małgorzata Szumowska. – Chciałam, aby „Twarz” miała w sobie coś z baśni i stała się metaforą świata po ponad 25 latach kapitalizmu, z jego problemami i pęknięciami.

Reżyserka zaproponowała mocny film. O chamstwie, nietolerancji, płytkim katolicyzmie. O przemocy, z jaką arogancka większość z poczuciem siły traktuje jednostkę.

Pierwsze sceny: zacięte twarze, upokarzający pęd w supermarkecie po telewizory z promocji, pijacka libacja i żarty z „cyganów”. No i muzułmanów, zresztą wszystko jedno, kto by ich odróżnił. W satyrze Szumowska nie bierze jeńców. Ale film subtelnieje, kiedy bohater – młody chłopak, nieodrodne dziecko tego świata, a jednak z marzeniami o czymś innym – ulegnie wypadkowi na budowie figury Chrystusa Króla. Lekarze przeprowadzą na nim pierwszą operację przeszczepu twarzy w Europie, z nowym wyglądem mężczyzna wraca do rodzinnej wioski.

„Twarz” staje się opowieścią o inności. O stosunku Polaków do niej, ale również o poczuciu obcości, które rodzi się w człowieku. O momencie, w którym przestaje się pasować do wspólnoty i zaczyna dostrzegać jej mroczne strony.

Wielką pracę wykonali tu Michał Englert i Mateusz Kościukiewicz. Operator świadomie tworzy zdjęcia z pogranicza reportażu społecznego i uniwersalnej przypowieści. Aktor w roli człowieka pozbawionego kontroli nad mimiką traci swoje główne narzędzie wyrazu. Ale gestami, ciałem i błyskiem w oku potrafi oddać przemianę bohatera.

Na berlińskiej konferencji prasowej padają pytania o nowe PiS-owskie ustawy, wpływ Kościoła na politykę, boom na egzorcyzmy. Tego samego dnia czołówką międzynarodowego wydania „New York Timesa” jest reportaż ze Śniadowa o nacjonalizmie sprawiającym, że – jak głosi tytuł – „Polska oddala się od UE”. Ale Małgorzata Szumowska zaznacza, że nie opowiada tylko o naszym kraju. Przecież podobna „kulturowa kontrrewolucja” odbywa się niemal w całej w całej Europie. „Twarz” pokazywana w ostatnim dniu konkursu stała się świetnym podsumowaniem tegorocznej edycji Berlinale. Posępnej, przygniecionej rzeczywistością.

Polityczny czas

W ostatnim roku nie było festiwalu, który nie zmieniłby się w agorę, gdzie dyskutowane są problemy współczesności. W Cannes laureat Złotej Palmy za „The Square”, Ruben Ostlund, wskazywał na wypalenie się europejskich wartości, a Fatih Akin opowiadał o terroryzmie i nienawiści, która łamie biografie zwykłych ludzi. Wenecka impreza stała się wiwisekcją przemocy. Ale przecież to właśnie Berlin zawsze słynął z najsilniejszego zaangażowania społecznego.

– Chciałbym, aby festiwal był oknem na świat i odbijał jego niepokoje – powtarza od lat dyrektor Dieter Kosslick i układa program, w którym reżyserzy z odmiennych części globu rejestrują choroby toczące ich społeczeństwa. Ale walkę o progres czuje się tu na każdym kroku. Organizatorzy rozsyłają informację, by przyjechać do Berlina z własnym kubkiem – przez wzgląd na ekologię we wszystkich obiektach festiwalowych rezygnują z plastikowych jednorazówek. Na wielkim telebimie obok Berlinale Palast pojawiają się kampanie organizacji walczących z przemocą seksualną. Na czerwony dywan większość gwiazd – m.in. Mia Wasikowska, Tilda Swinton, Emily Mortimer czy Claire Foy – wybiera kreację w kolorze czarnego protestu.

Bo przecież dzisiaj coraz trudniej uciec od niepokojów współczesności. Nawet jeśli zachwycają „Dziedziczki” Marcelo Martinessiego, intymny film o dojrzałej kobiecie, która odzyskuje życie po latach letargu, zaraz później rzeczywistość znów o sobie przypomina. W przerwach między projekcjami w telefonach widzów wyskakują powiadomienia aplikacji informacyjnych o kolejnych niestosownych wypowiedziach i antydemokratycznych działaniach Donalda Trumpa, Recepa Erdogana, Milosa Zemana. A na moim ekranie – premiera Morawieckiego, który w tym samym czasie przemawia właśnie w Berlinie. – Cieszę się, że mój film ma premierę właśnie tutaj. Chcę wysłać sygnał, że w naszym regionie są ludzie, którzy myślą inaczej niż politycy u władzy – podkreśla Czech, Jan Gebert – reżyser dokumentu „Kiedy nadejdzie wojna” o paramilitarnych ugrupowaniach na Słowacji.

Brak recept

Bezsilność wobec wszechobecnej przemocy przedziera się też do filmów. Jeszcze przed pierwszym pokazem „Utoi, 22 lipca” dziennikarka norweskiej telewizji zaczepia krytyków, pytając czy nie jest za wcześnie, by opowiadać o zamachu Andersa Breivika. Po seansie dyskusja nie cichnie.

–Dla niektórych siedem lat to dużo. Dla rodzin ofiar i dwie dekady wydawałyby się ułamkiem sekundy – komentuje reżyser, Erik Poppe. – Ale w czasach rosnących nacjonalizmów i rodzącej się nienawiści, nie wolno nam odwracać wzroku od tego, co zdarzyło się na tej wyspie. Udawać, że nie dostrzegamy, do czego może doprowadzić prawicowy ekstremizm.

Erik Poppe zrobił film w stylu „Lotu 93” Paula Greengrassa. Oschły i bezkompromisowy, bez publicystycznych komentarzy. Sprawca masakry pojawia się na ekranie raz, z oddali. O masakrze na pięknej wyspie w kształcie serca reżyser opowiada wyłącznie z perspektywy ofiar. Najpierw pokazuje wybuch bomby w Oslo. Cała reszta akcji rozgrywa się już na Utoi – w jednym ujęciu i w czasie rzeczywistym. Kamera ani na chwilę nie zgubi bohaterki. Dziewiętnastolatka sprzecza się z siostrą, spaceruje po polu namiotowym, dyskutuje z innymi uczestnikami obozu organizowanego przez młodzieżówkę Partii Pracy. Słyszała już o wydarzeniach w stolicy, próbuje dowiedzieć się czegoś więcej. Aż z oddali słychać pierwsze odgłosy strzałów.

Właśnie one nadają rytm tej opowieści. Zdarza się, że milkną na kilka minut. Ale też niekiedy są ich całe serie. Czasem towarzyszy im krzyk. A po nim kolejny strzał. Echo roznosi huk po całej wyspie tak, że trudno wskazać kierunek, z jakiego dobiega.

Poppe opowiada o strachu. Ale również o samotności w obliczu tragedii. O społeczeństwie, które straciło kolektywne odpowiedzi na niebezpieczeństwo. A każda kula wystrzelona z karabinu Breivika uderza również w poczucie bezpieczeństwa mieszkańców jednego z najbardziej demokratycznych krajów Europy.

„Utoi”... towarzyszy przerażenie, że ludzie mogli nie dostrzec rodzącego się zła. Podobne poczucie powracało w wielu filmach. Ostrzeżenie, że faszyzm budzi się niepostrzeżenie, gdy większość ludzi odwraca wzrok. Paradoksalnie, jednym z najbardziej znamiennych filmów tegorocznego festiwalu stała się animacja Wesa Andersona – „Wyspa psów”. Reżyser nie traci humoru i ironii, nie rezygnuje z zabawy kinem i żonglerki popkulturowymi schematami. Ale jednocześnie opowiada o korzeniach totalitaryzmu. W jego obrazie bezwzględny polityk manipuluje strachem mieszkańców miasta, by skupiać w swoich rękach coraz większą władzę. Wykorzystuje epidemię psiej grypy i odnajduje w zwierzętach figurę obcego. Kozła ofiarnego, którego można odrzeć z godności i zamknąć w tytułowym getcie. – Musieliśmy wyobrazić sobie, jak wyglądałaby polityka naszego miasta – tłumaczył Wes Anderson. Ale pracowaliśmy nad filmem długo, a świat się w tym czasie zmieniał. Nagle odkryliśmy, jak bardzo nasza wizja zyskała na aktualności.

Szukając sensu

Z „Wyspy psów” ale i pozostałych, również słabszych, filmów wypływał podobny obraz rzeczywistości. Ze szwedzkiego „The Real Estate” o chciwości deweloperów, z „Transitu” Christiana Petzolda, gdzie współczesna Europa staje się tłem historii rodem z drugiej wojny światowej czy z rumuńskiego „Touch Me Not” Adiny Pintilie o zamknięciu emocjonalnym i problemach z cielesnością. To portrety samotnych ludzi szukających wytchnienia w trudnych realiach społeczno-politycznych. Ludzi duszących się w zagubionym, agresywnym i pustym świecie, który porzucił dawne wartości, ale nie zastąpił ich nowymi.

Może właśnie dlatego najwięcej w konkursie było prawdziwych historii o artystach? O twórcach, którzy analizują rzeczywistość, kreują mity, pomagają zrozumieć społeczne nastroje. Uczą krytycznego myślenia, często na przekór władzy czy obowiązującym normom. Emily Atef w „Trzech dniach w Quiberon”, ze świetną Marią Baeumer w roli głównej, opowiedziała o Romy Schneider, która pod koniec życia mierzy się z własną legendą, a Gus Van Sant w „Don’t Worry. He Won’t Get Far on Foot” sportretował sparaliżowanego rysownika Johna Callahana. Reżyser tłumaczył mi w wywiadzie: – On zawsze miał przy sobie papier i mazak. Nieustannie szkicował, jakby nie chciał niczego z rzeczywistości uronić. Jakby stale ją przetwarzał przez swoje ironiczne, niepoprawne politycznie poczucie humoru.

Jednak najboleśniejszą i najważniejszą biografię przeniósł na ekran Aleksiej German Junior. Jego „Dowłatow” jest wielkim hołdem dla inteligencji. Portretem pisarza i jego przyjaciela, Josipa Brodskiego, niszczonych przez reżim, pogardzanych, prześladowanych za ich niezależność. A jednocześnie zawsze wiernych sobie. Nie szukających układów z władzą i nawet drobnych kompromisów moralnych. – Pamiętam, jak mój ojciec chował pod łóżkiem taśmy filmowe, aby nie zostały zniszczone – komentował autor. – Podziwiam artystów tamtych czasów. Nie palili się, by być dysydentami. Chcieli po prostu pracować i żyć w zgodzie ze sobą. Zarówno Brodski jak i Dowłatow zostali zmuszeni do wyjazdu z kraju. Dzisiaj buduje się im pomniki.

German Jr stworzył film męczący i trudny w oglądaniu. Ale właśnie na tym polega jego siła. Jest przecież opowieścią o wyczerpującej, odzierającej z energii, godności i nadziei rzeczywistości. I choć akcja rozgrywa się w latach 70. w Związku Radzieckim, nie ogląda się go na Berlinale jak filmu historycznego. Niestety.

Czytaj też:
„Twarz” Małgorzaty Szumowskiej nagrodzona! Srebrny Niedźwiedź na Berlinale

Źródło: Wprost