Frekwencja, skutek uboczny polaryzacji

Frekwencja, skutek uboczny polaryzacji

Szczególna ochrona dla systemu obsługi wyborów? (mat.ilustracyjny) (fot. Christian Schwier .Fotolia.pl)
Nic tak nie podrywa wyborców jak emocje, a ich emocji tak, jak polaryzacja. Wyniki frekwencji w wyborach samorządowych pokazują, że polaryzacja się politykom opłaca.

Wszyscy, którzy marzą o obniżeniu temperatury politycznej wojny w Polsce, stoją jednocześnie przed dylematem – co innego może mobilizować ludzi do korzystania z prawa udziału w wyborach.

W Polsce, kraju w którym z przywileju głosowania korzysta zwykle mniej niż połowa uprawnionych (w poprzednich wyborach samorządowych zagłosowało niewiele ponad 47 proc.), kilkuprocentowy wzrost frekwencji zostaje uznany za sukces, a wynik 54,8 proc w skali kraju to w istocie rekord w lokalnych wyborach od 1989 r. Ten wzrost to obraz mobilizacji elektoratów. Zatem im większa polaryzacja społeczna, tym większa chęć udziału w wyborach. Na Mazowszu zagłosowało 10 proc. więcej uprawnionych niż 4 lata temu. W samej Warszawie, gdzie toczył się najbardziej zacięty bój, frekwencja wyniosła 66,8 proc., czyli ponad 20 proc. więcej niż w poprzednich wyborach samorządowych. I przy tej frekwencji ponad 54 proc. wybrało na prezydenta Rafała Trzaskowskiego. W Łodzi 4 lata temu głosowało 38 procent uprawnionych, teraz – 57, 6. Podobną różnicę widać w Gdańsku – 60, 6 proc. do 40 proc. w poprzednich wyborach. Wśród mieszkańców dużych miast widać więc zdecydowaną mobilizację. Na szczegółowe analizy frekwencji i wyników będzie jeszcze czas, gdy PKW poda ostateczne dane.

Już teraz można się jednak zastanawiać, czy wyższa frekwencja okaże się trendem w kolejnych wyborach? Czy głównym partiom uda się podtrzymać mobilizację elektoratów? Może się udać, jeśli nie opadną emocje. Ten wniosek dotyczy zwłaszcza elektoratu opozycji, tradycyjnie dużo mniej zdyscyplinowanego niż wyborcy obozu rządzącego. Nie należy się zatem spodziewać, żeby opozycja dążyła do obniżenia napięcia. Po analizie wyników w dużych miastach, może być tym bardziej zainteresowany obóz rządzący, jeśli uzna, że spadek temperatury sporu może zdemobilizować elektorat opozycji. Frekwencja jest, nie tylko zresztą w Polsce, zakładniczką politycznej wojny. Być może jedynym jej pozytywnym „skutkiem ubocznym”. To raczej gorzki wniosek dla ludzi, którzy od lat działają na rzecz zwiększania udziału społeczeństwa w wyborach, autorów i wolontariuszy rozmaitych kampanii profrekwencyjnych i edukacyjnych. Ale jeśli chcemy, żeby frekwencja nie zależała jedynie od głębokości społecznego podziału i natężenia emocji, trzeba zacząć od podstaw. A wręcz od podstawówek. To właśnie miejsce, gdzie należałoby wreszcie wprowadzić nowoczesną edukację obywatelską. Innej drogi do stopniowego zwiększania udziału ludzi w wyborach, niezależnej od aktualnych politycznych emocji, nie ma.