Wszedłem do wulkanu. Zobacz nagranie

Wszedłem do wulkanu. Zobacz nagranie

Dodano:   /  Zmieniono: 
Geoff Mackley i jego zespół weszli do paszczy wulkanu (fot. YouTube) 
Schodząc do gwatemalskiego wulkanu Pacaya omal nie wpadłem do żywej lawy. Poraniłem ręce, od ognia stopiłem buty. Myślałem, że mam się czym chwalić. Ale szaleńcy z Nowej Zelandii byli lepsi. Dotarli głębiej. Wszystko nagrali.
Nasz naród jak lawa – myślałem, gdy wraz z "grupo tigres" schodziliśmy z tropikalnych zboczy w bladą zieleń, a potem w dolinę czarnego, ostrego pumeksu. W samym centrum tych nasypów gorący, migotliwy pomarańcz – rzeki dymiące prosto w niebo. Magma, która gdzieś przepływa i rzeźbi pod skorupami tajemne korytarze. Co z tego? Żadnych tu barierek, znaków, ostrzeżeń – nic. Nieskrępowana wolność. Bez paragrafów i procedur, za niewielką opłatą i na złamanie karku. Kilku globtroterów stąpało w onieśmieleniu: w końcu na nawet Hawajach lawę ogląda się zza kratek. A tu nic. Nawet ostrzeżeń, że Pacana to wulkan, który wybucha bez ostrzeżenia (ostatnio w 2010 roku). Szliśmy po tej bombie zegarowej jak polskie lemingi, bez pomyślunku, za przewodnikiem, którego nie ograniczają żadne normy prawne. Pod stopami – ogień. Mały biały kundel, choć biega za turystami, tym razem został tam, gdzie sięgały ostatnie spłachecie zieleni.

My – weszliśmy do wulkanu

Po co Polakowi wulkan? Z konieczności. Razem z moim przyjacielem Dominikiem spotkaliśmy kryzys ekonomiczny, zanim ujawnił się publicznie. W 2008 roku, w Nowym Jorku. Obliczyliśmy, że tydzień w Gwatemali plus bilety wyjdzie nam taniej, niż kolejny tydzień w stolicy świata. Niestety, spóźniliśmy się na samolot. Ale Polak potrafi – do Gwatemali polecieliśmy za darmo, choć dopiero dzień później. Stamtąd, z przygodami – na wulkan Pacaya, gdzie dopadł nas trzykrotnie pech.

I nie chodziło o nagabujących u stóp góry małych żebraków. Pech chciał, że mój przyjaciel dostał wtedy gorączki i podczas wspinaczki łykał kolejne pastylki aspiryny. Pech także chciał, że mnie urwał się pasek dość ciężkiego plecaka – pumeksowe osuwisko bezdusznie wyczuło brak balansu. W narastającej suchocie ozwała się lawina kamyków – runąłem między hałdy wulkanicznych głazów, raniąc dłonie i nadgarstki. Teatralnie, aż posądzano mnie o wygłupy. Ale to nie wygłupy. Spomiędzy otworu w dwóch skorupach, na które padłem parowała płynąca lawa.

Mimo gorąca – krew nam się nie zagotowała, a humory dopisywały. Z odległości pół metra zajrzeliśmy w bebechy Pangei – oczywiście żadnych barierek, kto się potknie, ten frajer. Pech to, czy fart – nigdy nie wiadomo – chciał, że nagle, całkiem na poważnie, zaczęły nam dymić buty – to ulatniał się klej z podeszw. Nasze czerwone gęby z patyną musiały się odwrócić od ognia. Z butów został kłapiący krokodyl.

Oni – byli jednak lepsi

Samozadowolenie z tej wyprawy trwałoby nam do dziś, gdyby nie Geoff Mackley i jego zespół. Ten Nowozelandczyk uświadomił Polakom, że może i są jak lawa, może są wybuchowi i ciepełko lubą, ale do piekła to by nie chcieli. My schodziliśmy do wulkanu po zboczu, oni spuścili się po linie aż 400 metrów wgłąb, wprost do bulgoczącej paszczy wulkanu Marum na wyspie Ambryn w Oceanii.

My robiliśmy zdjęcia, oni wszystko nagrali kamerą.

My poszliśmy bez przygotowań, oni o wyprawie marzyli kilkanaście lat.

Nasz wulkan akurat był spokojny, ich wypluwał z siebie kule ognia i szalonych gróźb.

Po prostu. Byli lepsi. Pobili rekord.

– Jesteśmy z pewnością jedynymi ludźmi, którzy byli tak blisko wulkanu – cieszył się Mackey, który dzięki żaroodpornemu kombinezonowi mógł przez 40 minut wytrzymać 30-metrowy dystans od rozszalałej, piekielnej masy o temperaturze ponad 1000 stopni.

Im mogła wyparować z ciał woda, my tylko stopiliśmy buty. Obiektywnie, byli lepsi. Spójrzcie na nich.

Moralny triumf Polaków

Konkurencji chcącej powtórzyć wyczyn Nowozelandczyków próżno szukać wśród mieszkańców wyspy Ambryn. Liczy tylko 8 tyś. mieszkańców, ciągle narzekających na dławiące chmury pyłu. Szczerze mówiąc, my jako Polacy też póki co nie mamy ochoty na rywalizację. W imię czego? Zadowolimy się moralną wyższością.

Bo jednego nam nie zabiorą.
   
Oni byli kilkadziesiąt metrów od lawy, a my mieliśmy ją tylko na wyciągnięcie ręki. A to o czymś świadczy.

Wewnętrznego nam ognia sto lat nie wyziębi.
Galeria:
Wulkan Pacaya - kto się potknie, ten frajer