Cud pod Wiedniem?

Cud pod Wiedniem?

Dodano:   /  Zmieniono: 
"Bitwa pod Wiedniem", (fot. Andrea Chisesi, dystr. Monolith Films) 
Polsko-włoska produkcja, „Bitwa pod Wiedniem”, była oczekiwana jako film historyczny, który ma pokazać znaczący udział Polski w wiedeńskiej wiktorii, a przez to przypomnieć czasy jej mocarstwowej świetności.
Nie wszystkim się podobało to, że taki film o jednej z najważniejszych bitew w historii świata, w której w dodatku mieliśmy znaczący czy nawet decydujący udział (co nie tak często nam się zdarza), zrobili Włosi, co prawda w koprodukcji z Polakami, ale to wizja włoskiego reżysera miała być prezentowana na ekranie. Dla mnie była to szansa na zobaczenie tamtych wydarzeń oczami człowieka z zewnątrz, a więc – jak sądziłam - obiektywnie i w dodatku bez tej polskiej „ku pokrzepieniu serc” megalomanii leczącej nasze kompleksy. Nie sądziłam jednak, że polski król, bądź co bądź autor wiedeńskiej wiktorii, zostanie zepchnięty na margines.

Okazało się bowiem, że dla reżysera nasz „Lew Lechistanu”, budzący popłoch wśród Turków jeszcze wiele lat później, jest postacią marginalną, choć to on dowodził w bitwie, uznanej przez historyków za jedną z decydujących w dziejach świata, w której pokonana została armia Imperium Osmańskiego. I nigdy już takiej potęgi nie odzyskała. Centralną postacią u Alessandro Leone jest bowiem mnich Marco D’Aviano, skądinąd ważna historyczna postać, a wrażeniem, jakie pozostaje po filmie to, że jeżeli nie on to jakieś siły nadprzyrodzone rozgromiły Turków pod Wiedniem, a Sobieski i jego husaria byli co najwyżej ich narzędziem. Całkowicie pominięto całą dyplomację, która doprowadziła do powstania antyotomańskiej koalicji. A byłoby co pokazać i jednocześnie w ten sposób oddać słuszność zabiegom dyplomatycznym Marca D’Aviano, a i scena narady wojennej może nie wypadłaby tak powierzchownie.

Zamiast tego reżyser wraz włoskim mnichem wprowadził do filmu jakąś na wpół fantastyczną konwencję, nie pasującą do reszty. Te zabiegi (gdy ratuje go przed Turkiem jego przodek pod postacią wilka) – tłumaczył - miały uczynić film historią atrakcyjną dla widza. Dla jakiego widza? Łatwo się domyślić.

Zastanawiam się też, czy czołowych polskich aktorów zatrudniono tylko, bo tak wypadało ze względu na polskiego koproducenta. Zarówno Daniela Olbrychskiego, który, jak sam przyznał, przemknął jedynie przez ekran, wypowiadając jedno słowo, jak i większość pozostałych można by z powodzeniem zastąpić statystami, a niektórych bez szkody dla filmu zupełnie pominąć.

Kropkę nad i postawił podczas konferencji prasowej producent Alessandro Leone. - Ten film nie powinien być określany jako historyczny, lecz jako "przygodowy, nakierowany na dużą oglądalność, na podstawie faktów historycznych" - powiedział na konferencji prasowej po pokazie dla dziennikarzy. A więc wszystko jasne. Szkoda tylko, że tak rozdmuchano oczekiwania polskiego widza. A czy wiedza widza zagranicznego o wiktorii wiedeńskiej się dzięki filmowi zwiększy? Śmiem wątpić.