Przyjaciel o Miłoszu: miał też ciemną stronę

Przyjaciel o Miłoszu: miał też ciemną stronę

Dodano:   /  Zmieniono: 1
Czesław Miłosz (fot. PIOTR SUMARA / newspix.pl) Źródło: Newspix.pl
Był gangsterem, bitnikiem, a w ZSRR został oskarżony o szpiegostwo. Richard Lourie, przyjaciel Czesława Miłosza, tłumaczył polską literaturę. Wreszcie został pisarzem.

Patrycja Pustkowiak: Czy istnieje coś, czego pan jeszcze nie doświadczył?

Richard Lourie: Ostatnio słyszałem, że tylko jednej rzeczy w życiu nie da się przecenić – bycia dziadkiem. A ja pod koniec czerwca nim zostanę. Będzie to pewnie jedyny wnuk, bo mój syn i jego żona mają już swoje lata – on 50, ona 44. To piękna historia miłosna – żyli w pojedynkę, nagle trafili na siebie i założyli rodzinę. A co do moich bogatych doświadczeń, wynikają one ze specyficznej filozofii: kiedy chcę coś zrobić, po prostu to robię.

Tak było, kiedy postanowił pan zostać szoferem szefa bostońskiej mafii?

Ameryka w latach 50. była trochę jak komunistyczna Polska – nudna i depresyjna. A do tego pogrążona w samozadowoleniu. Kiedy człowiek jest młody, szuka wzorów. Ja nie widziałem nikogo do naśladowania. Wszyscy wstawali rano, wychodzili do pracy, wracali, oglądali telewizję i szli spać. Jedynymi ludźmi używającymi życia byli gangsterzy. Zostałem więc przywódcą gangu złożonego z pięciu czarnych chłopaków. Dobrze się z nimi czułem, teraz już wiem dlaczego – mój syn podarował mi na urodziny test DNA. Okazało się, że jestem w 87 proc. Europejczykiem, 10 proc. Azjatą, a w 3 proc. Afrykaninem. Mój gang odnosił spore sukcesy – fałszywe bilety na loterię, drobne kradzieże. Byłem bystry, a to mózg daje władzę. Używałem go do złych celów. Muszę jednak przyznać, że miałem z bycia gangsterem niezłą frajdę.


Nie bał się pan, że skończy tak jak jeden z pana mafijnych kolegów – z tuzinem kul w głowie?

Nie. Do czasu, gdy zostałem wplątany w wojnę gangów. Zanim się zorientowałem, stałem na ulicy wśród tłumu chłopaków z nożami i łańcuchami w rękach. Pierwszy raz pomyślałem, że może to nie najlepszy pomysł. Niedługo później zakochałem się w ślicznej dziewczynie z bohemy, która czytała Freuda, znała dzieło Einsteina i obrazy Picassa. Wtedy postanowiłem zacząć używać mózgu do wyższych celów.

Nie był pan urodzonym intelektualistą?

Broń Boże! Nawet nie bardzo chodziłem do szkoły! Niedużo czytałem. Ale kiedy zacząłem, złapałem ogromny głód lektur, pochłaniałem ogromne ilości książek. Jedną z najważniejszych dla mnie była „Zbrodnia i kara”. Być może dlatego, że sam wywodziłem się ze świata zbrodni – tyle że bez kary.

Teraz już wiem, dlaczego Czesław Miłosz nazywał pana małym królem życia.

Nasza znajomość trwała 45 lat, poznaliśmy się w Berkeley, gdzie Miłosz był wykładowcą, a ja studiowałem na wydziale filologii słowiańskiej. W latach 60. zrobiłem wielki skok, wydostając się z półświatka. Zafascynowałem się bitnikami. Postanowiłem zostać poetą. Pisałem niezłe wiersze.

Jednak brakowało panu wiedzy historycznej. Tak uznał Miłosz, gdy przeczytał pana esej na zajęciach. Dodał, że to typowe dla Amerykanów.

Strasznie mnie wtedy zawstydził. Postanowiłem, że nabędę historycznej świadomości, którą macie wy, Europejczycy. Pracowałem ciężko, czytałem książki, odbyłem wiele podróży i udało mi się uzupełnić braki. Wie pani, mój ojciec przyjechał do Bostonu z Litwy. Miłosz do Kalifornii z Polski i tam się spotkaliśmy w 1960 r. Nazywam to geografią losu.

Jak pan zapamiętał Miłosza?

Widzę kogoś pełnego wigoru i życia, skąpanego w świetle dnia, cieszącego się dobrym jedzeniem. Miał też ciemną stronę, nazywano go ekstatycznym pesymistą. Ja jednak znałem go raczej z tej jasnej.

Cały wywiad można przeczytać w numerze 23/2013 „Wprost”, który jest dostępny w formie e-wydania .

Najnowszy "Wprost" jest także dostępny na Facebooku .