Krzysztof Biegun wyskoczył właściwie znikąd. Owszem, fachowcy widzieli w nim zdolnego juniora. Owszem, przed rozpoczęciem sezonu w skokach narciarskich Gregor Schlierenzauer, austriacki zdobywca Pucharu Świata z poprzedniego sezonu, powiedział w jednym z wywiadów, że w nadchodzących zawodach najbardziej się obawia Krzysztofa Bieguna. Wtedy jeszcze szerzej nieznanego nawet w Polsce. Nikt go jednak nie traktował poważnie. Aż do pierwszego w tym sezonie konkursu w Klingenthal, który 19-letni Polak nieco przypadkiem wygrał. Dla niego był to drugi w życiu start w Pucharze Świata.
Zanim zdążył wrócić z Niemiec do kraju, Polskę opanowała prawdziwa biegunomania. 19-letni skoczek był w każdej telewizji, na okładkach największych gazet w kraju i na każdym internetowym portalu. Po jego rodzinnych Gilowicach jeździły wozy transmisyjne kolejnych telewizji, wypowiadali się sąsiedzi i rodzina. Biegun odbierał telefon za telefonem. – Krzysiek po tygodniu nie wiedział, czy chodzi do przodu, czy do tyłu. W kolejnym konkursie w Kuusamo było widać, że ciążyła na nim jakaś presja i on to odczuwał [zajął 18. miejsce – red.], choć to zawodnik wyjątkowo odporny psychicznie – tłumaczy w rozmowie z „Wprost” Apoloniusz Tajner, prezes Polskiego Związku Narciarskiego. – W pierwszej chwili zainteresowanie go cieszyło, ale szybko się tym zmęczył. Po tygodniu sam zobaczył, jakie to przyniosło dla niego obciążenie – dodaje Tajner. Wyjątkowy bohater? Bynajmniej. Podobnie się dzieje z każdym młodym sportowcem, który osiąga pierwszy większy sukces w życiu. Polscy kibice i media są tak wygłodniali sukcesów, że się rzucają na każdą rokującą gwiazdę. Natychmiast chcą w nim widzieć ulubieńca tłumów. A to dla zawodników bywa zabójcze. – Po jednym sukcesie wynosimy kogoś na piedestał, bo zwycięstw nam zwyczajnie brakuje, nie tylko sportowych – ocenia trener kadry skoczków Łukasz Kruczek. – Z drugiej strony w momencie, kiedy komuś przestaje wychodzić, od razu staje się nikim. Brakuje nam wyważenia i spokojnego traktowania sportowców – dodaje.
Emocjonalny rollercoaster
Przez lata skoczkowie i tak byli w komfortowej sytuacji. Niekwestionowana pozycja Adama Małysza sprawiała, że z młodych zdejmowano presję. Problemy zaczęły się, gdy Orzeł z Wisły zakończył karierę. Najboleśniej odczuł je Kamil Stoch, któremu przyszło wypełnić pustkę po mistrzu. W osiągnięciu dobrych wyników pomogła praca z psychologiem sportowym dr. Kamilem Wódką. Psycholog o szczegółach współpracy ze Stochem mówić nie może, ale przekonuje, że dla wszystkich sportowców najważniejsze jest zbudowanie przekonania o tym, czyich opinii warto słuchać.
– Zawodnik powinien mieć grupę zaufanych osób, których zdanie jest dla niego cenne. To powinni być ludzie obiektywni, dobrze mu życzący, ale też mający wiedzę. A z tym czasami, zwłaszcza poza środowiskiem najbliższym zawodnikowi, bywa problem. Niektórzy dziennikarze oceniają zawodnika wyłącznie po wynikach z danego dnia, z kolei kibice nierzadko sugerują się opinią mediów – tłumaczy Wódka. Podkreśla, że w skokach narciarskich, ale również w wielu innych dyscyplinach, różnica między pierwszym a dziesiątym miejscem jest minimalna. Często decyduje dyspozycja dnia, szczegół, pogoda lub po prostu łut szczęścia. – Tymczasem dziennikarze, zwłaszcza ci żądni sensacji, bardzo łatwo ferują wyroki. Jeśli ktoś zajmie 15. miejsce, piszą, że się spalił. Kiedy wygrywa, głoszą, że dojrzał do bycia wielką gwiazdą. Podsycają apetyty na kolejne sukcesy. Wywierają w ten sposób niepotrzebną presję – mówi dr Wódka. Szczególnie bezlitośni bywają kibice na internetowych forach. Wystarczy drobne niepowodzenie, żeby niedawnego idola zmieszać z błotem. Dlatego dr Wódka przekonuje sportowców, aby absolutnie unikali czytania o sobie jakichkolwiek opinii w sieci. – Bo to prosta droga do emocjonalnej huśtawki. Zawodnik, który będzie startował z myślą o zadowoleniu internetowych kibiców anonimów, nie będzie w stanie pokazać optymalnej formy – mówi Wódka.
Trener by mnie zabił
Adam Małysz też zaczynał od wielkiego sukcesu w bardzo młodym wieku. I wokół niego także bardzo szybko wybuchło szaleństwo mediów i kibiców, które zmieniło się w kpiny i pretensje, gdy w 1997 r. na kilka lat wypadł z czołówki. Przez jakiś czas rozważał nawet odstawienie nart i pracę w charakterze dekarza. Do sukcesów miała go zaprowadzić właśnie współpraca z psychologiem. Tomasz Zimoch, dziennikarz radiowej Jedynki, który przez lata z bliska obserwował Małysza, wspomina, że jeszcze kilkanaście lat temu na hasło „psycholog” wielu działaczy i trenerów dostawało białej gorączki. – Pamiętam, jak po igrzyskach olimpijskich w Nagano w 1998 r. siedzieliśmy z Adamem na takiej niewielkiej kupce śniegu. Zajął miejsce poza pięćdziesiątką, przeżywał wielkie rozczarowanie. Zapytałem go: „Adam, może tobie przydałby się psycholog?”. Odpowiedział: „Panie Tomku, ja bardzo bym chciał. Ale gdyby trener się dowiedział, chyba by mnie zabił” – wspomina Zimoch.
Po powrocie do kraju dziennikarz skontaktował się ze znajomym psychologiem sportu. – Nie miał wtedy czasu i pewnie do dziś z tego powodu pluje sobie w brodę. Ale dał mi kontakt do dr. Blecharza, ja go skojarzyłem z Adamem i ta współpraca na lata przyniosła wielkie efekty. Mimo to wielu trenerów boi się psychologów. Uważają, że ze wszystkim dadzą sobie radę sami. Wielokrotnie słyszałem trenerów, którym wydaje się, że najlepiej przemówić do zawodnika po męsku: „K.., najlepszy psycholog to jestem ja i ciężka praca” – opowiada Zimoch.
Tyle że znacznie łatwiej przekonać do współpracy z psychologiem zawodnika, który jest w dołku. Kiedy nie wychodzi, większość sportowców szuka pomocy i czegoś, co ich odmieni. Znacznie trudniej, gdy młody zawodnik jest u szczytu popularności, uśmiecha się z kolejnych okładek, a media i kibice pieją z zachwytu. – Takim zawodnikom trudno słuchać psychologa. Zwłaszcza współcześnie, gdy bycie celebrytą ma szczególny wydźwięk i niektórym trudno z tego zrezygnować. To oczywiście nie jest zdrowe. Dlatego do sukcesu powinno się wychowywać od najmłodszych lat. Jeśli uczymy się tego, dopiero kiedy spotka nas wielka sława, może być za późno – tłumaczy Wódka.
Od bohatera do zera
Jerzy Janowicz senior, ojciec znakomitego tenisisty, przekonuje, że jego synowi nigdy nie groziła „sodówka”. – Sukces go nie zmienił. Nie spętał mu rąk ani nóg na korcie, bo to jest zawodowiec. Od dziecka wiedział, że podstawą jest ciężka praca. Sam musiał wywalczyć pozycję w klubie, pozycję w regionie, a potem na świecie – podkreśla. Ale jednocześnie przyznaje, że na wielkie medialne zainteresowanie, które wybuchło po znakomitym występie Jerzyka na turnieju ATP w Paryżu, nawet oni nie byli przygotowani. – Musieliśmy się tego nauczyć. Inna sprawa, że zdarzali się dziennikarze, którzy pytali: „Skąd on się wziął?!”. A przecież jadąc do Paryża, był piątym juniorem świata! Grał na wszystkich juniorskich szlemach, był dwa razy w finale. Dzięki temu sukces nie spadł na niego raptownie, nawet jeśli dziennikarze byli przekonani, że jest inaczej – dodaje Janowicz.
Te same cechy młodego Janowicza kibice i dziennikarze potrafili oceniać skrajnie w zależności od wyników. Raz go chwalili za pewność siebie, chwilę później, gdy przegrywał, tę pewność nazywali bufonadą i bezczelnością. – Jerzyk wie, że większość ekspertów nie zna sportu. Nie ma pojęcia, jak trudno walczyć o każdą piłkę. To nie jest piłkarz, który trzy razy kopnie prosto piłkę, strzeli dwie bramki, poprawi grzywkę, a dziennikarze będą szaleć, że oto mamy wielki talent – opowiada Janowicz senior.
To właśnie o piłkarzach się mówi, że radzą sobie najgorzej. Andrzej Iwan, przed laty wielki, ale też zmarnowany talent, nie ma wątpliwości: młodych zawodników, oprócz popularności, niszczą pieniądze. – To prosta droga do problemów – tłumaczy były reprezentant Polski. I dodaje: – Młodych polskich piłkarzy w większości cechuje bylejakość. Zadowalają się tym, co mają. W końcu kilka średnich krajowych poborów miesięcznie wystarczy do superżycia. Sztandarowym przykładem jest Dawid Janczyk. Najpierw znakomite występy na młodzieżowych mistrzostwach świata, chwilę później ważne bramki dla Legii Warszawa. Media widziały w nim nowego Zbigniewa Bońka, który zbawi polski futbol. Miał ledwie 20 lat, kiedy został jednym z najdroższych polskich piłkarzy. Rosyjski klub CSKA Moskwa zapłacił za niego Legii 4,2 mln euro, on sam dostał lukratywny kontrakt. W stolicy Rosji napastnik jednak za wiele nie pograł. Włóczył się na wypożyczeniach do innych klubów, spadając coraz niżej. Na tyle nisko, że latem nie załapał się nawet do klubu III ligi w... Irlandii. Dziś ma 26 lat i jest bezrobotnym piłkarzem. W ostatnich miesiącach media donosiły, że łatwiej niż na boisku można go spotkać z piwem w ręku. Na stacjach benzynowych, bo na knajpy już go nie stać.
Niektórym zwyczajnie nie można pomóc. Mateusz Rutkowski miał zadatki na bycie wielkim skoczkiem. W 2004 r., w wieku 18 lat, został indywidualnym mistrzem świata juniorów. Pokonał m.in. Thomasa Morgensterna, czyli przyszłego mistrza olimpijskiego i zdobywcę Pucharu Świata. W tym samym sezonie Rutkowski zajął 28. miejsce w mistrzostwach świata seniorów w lotach narciarskich. Jego gwiazda zgasła jednak już rok później. Sława i zainteresowanie jego osobą zmieniły go, a od skoków bardziej zaczął go interesować alkohol. Miał pomoc, ale z niej nie skorzystał. – Był zawodnikiem, który sobie nie radził z czynnikami zewnętrznymi. Mateusz przegrał we własnej głowie. Psycholog może pomóc, ale nie rozwiązuje problemów – wspomina Kruczek.
Schowany w szafie
Jak podkreślają eksperci, jednym z największych wyzwań, jakie stają przed młodym, odnoszącym sukcesu zawodnikiem, jest presja mediów. – Dla dziennikarza to minutka, ale trzeba pamiętać, że nie dzwoni jedna osoba, tylko kilkanaście. Mieliśmy przypadki, że czas, który miał być poświęcony na przygotowanie do zawodów, był marnowany, ponieważ wywiad się przeciągał. A czasu nie da się nadrobić – tłumaczy Kruczek. Dr Kamil Wódka dodaje, że umiejętności radzenia sobie z popularnością trzeba sportowców uczyć. – Nikt się z tym nie rodzi. Na początku kariery Adam Małysz przed dziennikarzami potrafił się schować w szafie we własnym domu – komentuje Wódka. Krzysztof Biegun chyba już zaczyna rozumieć, o co chodzi. Ostatnio przestał odbierać telefon. W nielicznych wywiadach przyznaje, że nieco go zszokowała medialna wrzawa. I zamiast na wywiadach wolałby się skupić na treningu. Oby. Na jego, ale też nasze, kibiców, szczęście. Tekst ukazał się w numerze 1/2014 tygodnika „Wprost”.
Najnowszy numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania .
Najnowszy "Wprost" jest także dostępny na Facebooku .
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchani a