Dlaczego Polacy odbierają sobie życie?

Dlaczego Polacy odbierają sobie życie?

Dodano:   /  Zmieniono: 
Zdjęcie: Jan Graczyński/East News
Prawie w całej Europie statystyki samobójstw spadają. U nas rosną. W ostatnim roku wyjątkowo drastycznie.

Za pierwszym razem się nie udało, przez myśl o psie. Magda przyznaje, że to brzmi trochę dziwnie, szczególnie w takim momencie. Połknęła dwa listki relanium i popiła jackiem daniel’sem. Nie, nie lubi whiskey, ale chciała, żeby było jakoś z klasą. Głupie, co? Dosłownie chwilę przed tym, jak zrobiło jej się niedobrze i zaczęło się kręcić w głowie, przypomniała sobie o psie. Edi, bury mieszaniec, żaden tam słodki szczeniaczek. Jacyś ludzie wzięli go rok wcześniej ze schroniska, ale musieli wyemigrować na Wyspy Brytyjskie. Fundacja szukała mu domu tymczasowego na dwa tygodnie, zanim znajdzie się ktoś, kto go przygarnie. Psa na stałe i tak by nie mogła wziąć, matka by się nie zgodziła. Ale były wakacje, jak co roku wyjechała na miesiąc do sanatorium, a Magda przeczytała, że jeśli nie znajdzie się żaden dom tymczasowy, Edi wróci do schroniska. Podobno dla psa taki powrót oznacza, że nigdy już nie zaufa człowiekowi. Magda już tak ma, że zawsze chce wszystkim pomagać. To chyba przez to wpędziła się w taki stan. Przez tę myśl o Edim zdążyła wykręcić 112 i coś wybełkotać. Spędziła tydzień na oddziale toksykologii, potem jeszcze miesiąc w psychiatryku. Ediego przygarnął w końcu hotel dla psów. Magda nie wie, czy znalazł jakiś nowy dom. Nie wie też, czy jest mu wdzięczna, czy raczej go nienawidzi.

Epidemia

Najpierw liczby: 6100 samobójstw, 8579 prób samobójczych. To najnowsze dane Komendy Głównej Policji dotyczące osób, które próbowały odebrać sobie życie w zeszłym roku. W porównaniu z 2012 r. wzrost prawie o połowę. A już przed dwoma laty Polska była w pierwszej ósemce państw Europy z najwyższym wskaźnikiem samobójstw. – Magiczną barierę 6 tys. przekroczyliśmy już kilka lat temu. Taki wynik można było znaleźć w danych GUS, które zawsze były mniej więcej 30 proc. wyższe od policyjnych – mówi dr Wojciech Brodniak, suicydolog z Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego.

Czy w tym roku będzie podobnie? Na razie nie wiadomo, bo GUS swoje wyniki publikuje dopiero w okolicach listopada. Dr Brodniak nie ma jednak wątpliwości, że liczba prób samobójczych jest dramatycznie większa niż ta, jaką podaje policja. – Według wszelkich światowych badań na jedno udane samobójstwo przypada od 10 do nawet 15 prób. W Polsce więc co roku próbuje sobie odebrać życie od 60 do 100 tys. osób. O większości się nie dowiemy, bo to jest temat tabu. Co prawda od lat 60. na świecie już nikt nie uważa samobójstwa za przestępstwo, ale też nikt nie chce o nim głośno mówić. Duży wzrost liczby prób samobójczych u młodzieży jest często przemilczany. Rodzice wolą zmienić szkołę, a nawet miasto, niż komukolwiek powiedzieć, że „wypadek” ich dziecka był próbą targnięcia się na życie. Wcale im się zresztą nie dziwię – mówi dr Brodniak.

W 2013 r. z Polski za sprawą samobójstw zniknęło niewielkie miasteczko. Z powodu targnięcia się na własne życie ginie więcej osób niż w wypadkach samochodowych. Co gorsza, jesteśmy jednym z trzech krajów w Europie, w których współczynnik samobójstw rośnie. Prawie tak szybko, jak w pogrążonej w kryzysie Grecji. – Nawet kraje, które mają większą liczbę samobójstw na 100 tys. mieszkańców, takie jak Litwa, Estonia czy Finlandia, od lat notują regularny spadek – mówi dr Brodniak. W Polsce od ośmiu lat odsetek samobójstw wyraźnie rośnie. W ostatnim czasie wręcz lawinowo. Według danych WHO oraz badań Manna, Henrikssona i Weissmana kobiety trzy razy częściej dokonują prób samobójczych, ale na jedną śmierć samobójczą kobiety przypada aż pięć zgonów mężczyzn. Mężczyźni wybierają radykalniejsze metody, na przykład powieszenie. Wśród metod samobójczych najczęściej pojawia się zatrucie lekami (64 proc.), utopienie (16 proc.), inhalacja tlenku węgla (5 proc.). Wśród tzw. gwałtownych metod oprócz powieszenia najczęściej zdarza się skok z wysokości i rzucenie się pod pociąg.

Grzesiek

Grzesiek mówi, że nie życzy ludziom źle, ale poczuł się lepiej, kiedy kilka miesięcy temu od terapeuty podczas sesji dowiedział się, że jest już jego trzecim „frankowcem”. Przedtem obwiniał siebie, zły los i pecha. Potem zaczął też banki. – Banał – mówi Grzesiek i prawie z pamięci rzuca liczby: 2007 r. – kredyt na budowę domu pod Koninem, 240 tys. franków szwajcarskich, frank po 2,20 zł. Dom miał być nowym początkiem. Dla niego i Kaśki. Oboje po rozwodach, nie spieszyło im się do ślubu. Kaśka pracowała w szkole, on jako przedstawiciel handlowy. Dyrektor na firmowej wigilii zapowiadał jeszcze większy rozwój i zdobywanie kolejnych szczytów. Frank zaczął drożeć, ale jakoś sobie radzili. Naprawdę źle zrobiło się dwa lata temu, kiedy Grzesiek został, jak to nazwał dyrektor, poddany restrukturyzacji. Restrukturyzacja dotknęła większość firm w regionie. Z nauczycielskiej pensji Kaśki nie wystarczało nawet na jedną trzecią raty. Bank zaczął naliczać odsetki. Co miesiąc 8 tys. W sumie do spłaty wyszło prawie 900 tys. zł.

Dom po postawieniu był wart 510 tys. zł. Biegły, który robił wycenę na zlecenie komornika, uznał, że nie ma szans go sprzedać za więcej niż 350 tys. Tak czy inaczej zostaje ponad pół miliona do spłaty. Cały czas nie mógł znaleźć pracy, zresztą gdyby nawet znalazł, komornik natychmiast zająłby mu pensję. Grzesiek mówi, że wszystko układało się w logiczną całość. Nigdy nie zdoła spłacić tego kredytu. Kaśka formalnie nie jest z nim związana. Jeśli więc on zniknie, kredyt też. Będzie miała szansę jakoś sobie poukładać życie. Terapeuta potem mu powiedział, że ma typowy syndrom dorosłego dziecka alkoholika: ojciec pił, matka była bezradna, więc od dziecka nauczył się, że wszystkie problemy musi rozwiązywać sam. Ale przed terapeutą był sznur w garażu tego przeklętego domu, dwie pięćdziesiątki wódki na odwagę i krzyk Kaśki, która wróciła wcześniej do domu. Podobno był nieprzytomny przez ponad pięć minut. Lekarz mu powiedział, że miał wielkie szczęście, że przeżył. Grzesiek długo miał wrażenie, że jest wręcz przeciwnie.

Samotność w sieci

Kryzysu ekonomicznego nie widać w statystykach. Według badań nawet 90 proc. osób podejmujących próbę samobójczą może cierpieć na zaburzenia psychiczne, najczęściej związane z depresją. – Psychiatrzy mówią, że człowiek umarł na depresję. Ale to temat wyjątkowo trudny do badania. Jeśli ktoś wcześniej był maklerem, który zarabiał 30 tys. zł miesięcznie, potem stracił pracę, narobił długów, zaczął pić, żona go rzuciła, a na końcu chciał popełnić samobójstwo, to prawie na pewno miał depresję. Ale ona, tak samo jak próba samobójcza, była skutkiem jakichś wydarzeń w jego życiu – mówi dr Włodzimierz Brodniak. Według policyjnych statystyk co czwarty samobójca w 2013 r. był bezrobotny.

Dr Brodniak zwraca uwagę, że równie ważną przyczyną jest brak więzi społecznych. – Klasyk socjologii Émile Durkheim na podstawie statystyk samobójstw badał zjawisko anomii społecznej. To widać także w Polsce. W województwach nowocześniejszych, z większą migracją, w zachodniej Polsce samobójstw jest wyraźnie więcej niż na Podkarpaciu czy w Świętokrzyskiem, chociaż to znacznie biedniejsze obszary. Ale tam mocniej się trzyma tradycyjna rodzina, większa jest integracja społeczna – komentuje dr Brodniak. Na coraz słabsze więzi społeczne i rodzinne zwraca też uwagę Anna Kraszewska, psycholog z Centrum Pomocy Profesjonalnej, która pracuje z osobami po próbach samobójczych na Psychiatrycznym Oddziale Klinicznym Szpitala Wolskiego. – Kilka lat temu kontakt z drugim człowiekiem był częstszy i bardziej złożony. Dziś mobilny świat powoduje, że ludzie są coraz bardziej samotni, zabiegani, odczuwają brak drugiego człowieka. Kilkanaście lat temu te relacje były pełniejsze, oparte na bezpośrednim kontakcie. Łatwiej było zauważyć, że ktoś ma problem, daje znać, że sobie nie radzi lub ma myśli samobójcze. W mobilnej sieci znacznie trudniej to wyczuć – opowiada Anna Kraszewska.

Szczególnie nie radzą sobie z tym ludzie starsi. Media chętniej donoszą o samobójstwach młodych, ale Anna Kraszewska przekonuje, że na oddziale bardzo często spotyka się ze starszymi ludźmi. – Ich próby samobójcze nie mają tak drastycznego charakteru. Najczęściej biorą po prostu leki albo próbują nie jeść i w ten sposób się zagłodzić. Chcą odejść szybko i po cichu – mówi Kraszewska. Przyczyny? Najczęściej jedna: samotność. – Najczęściej dzieje się tak, gdy tracą żonę lub męża. Muszą się zmagać z potworną samotnością, często też z chorobami. W Polsce wciąż nie jest tak, że starsi ludzie mogą wyjść z domu, spotykać się z innymi, uczestniczyć w życiu. Najczęściej zostają sami z telewizorem i wtedy się poddają – opowiada Kraszewska. Pacjentów po takich próbach prosi o numer telefonu do rodziny albo dzieci. Często dają z ulgą. Sami wstydzili się zadzwonić. Byli zbyt dumni albo wręcz przeciwnie, nie chcieli zawracać głowy. – Jeśli nie mają nikogo bliskiego, staramy się prosić o pomoc opiekę społeczną. Kogoś, kto może odwiedzić pacjenta w domu, odbyć tam sesję terapeutyczną albo chociaż przyjść na herbatę i po prostu pogadać, żeby człowiek miał na co czekać – opowiada Kraszewska.

Procedury

Osoby, które po próbach samobójczych trafiają do szpitali, zawsze bada psychiatra. Jeśli stwierdzi, że myśli samobójcze lub powody, dla których ktoś targnął się na życie, nie ustały, kieruje pacjenta na obserwację do szpitala psychiatrycznego. Anna Kraszewska mówi, że oprócz depresji często trafiają się osoby z zaburzeniami psychotycznymi, które wynikają albo z chorób (najczęściej schizofrenii), albo z używania narkotyków. – U takich osób, które na przykład słyszą imperatywny głos, nakazujący im popełnić samobójstwo, ryzyko powtórnej próby jest ogromne, staramy się więc je zostawić w szpitalu – mówi Anna Kraszewska. Pacjenci z depresją są najczęściej wypisywani i kierowani na terapię, często wspomaganą lekami. – Najważniejsze jednak, żeby człowiek miał wsparcie bliskich, pod których opiekę możemy go wypuścić. W wypadku depresji paradoksalnie moment wychodzenia z choroby niesie największe ryzko. Ludzie w depresji najczęściej nie mają na nic siły, nie chcą wstawać z łóżka, jeść ani pić. Kiedy trochę im się poprawi, mają więcej energii, ale smutek i jego przyczyny nie ustają. Mogą mieć za mało sił, żeby chcieć żyć, ale na tyle dużo, żeby spróbować popełnić samobójstwo jeszcze raz – opowiada Anna Kraszewska.

Na oddziale najczęściej pracuje jednak z ludźmi, którzy nie są chorzy. – Mają niewystarczające mechanizmy radzenia sobie z emocjami. Przeżywają takie napięcie, że nie są w stanie podjąć innej decyzji – mówi Kraszewska. Nie ma tu obiektywnych czynników. To, co jednych doprowadzi na skraj przepaści, dla innych może być błahostką. – Dlatego kiedy pacjent mówi, że jego życie jest beznadziejne, terapeuta nie powinien go przekonywać, że to nieprawda. To nie działa. Podstawą jest zrozumienie jego sytuacji życiowej. Nie szukanie mu rozwiązań, tylko pokazanie obrazu samego siebie z szerszej perspektywy – mówi Kraszewska.

Grzesiek

Wie, że już mówił, ale musi to powtórzyć: gdyby nie Kaśka, toby go nie było. Spędził tydzień na oddziale ratunkowym, potem jeszcze dwa na psychiatrii. Po antydepresantach było lepiej, ale antydepresanty nie sprawią, że pół miliona długu zniknie. Ze szpitala wypisali go z zaleceniem terapii, ale kiedy zadzwonił, żeby się umówić na wizytę w przychodni, dostał termin za miesiąc. Miał wrażenie, że zatoczył koło i nie zdoła przetrwać kolejnych dni z lękiem i poczuciem, że jest w sytuacji bez wyjścia. Prywatni terapeuci przyjmują szybciej, ale za wizytę biorą 100 zł. Przeprowadzili się do rodziców Kaśki, Grzesiek łapał dorywcze prace, ale w ich sytuacji taki wydatek to i tak byłby kosmos. Jak w zaklętym kręgu, gdziekolwiek chciał się ruszyć, trafiał na zamknięte drzwi. Kaśka była jednak zdeterminowana. Psychiatra ze szpitala poradził jej, żeby dzwoniąc do poradni, mówiła, że istnieje zagrożenie życia. Wtedy na wizytę trafia się od ręki. Potem jest już łatwiej. Kontrakt z terapeutą, jego telefon, na który można zadzwonić, kiedy znowu czuje, że utknął w więzieniu bez wyjścia. I nauka radzenia sobie z sobą. Bo to nie kredyt sprawił, że chciał się powiesić, tylko to, że nie potrafił sobie poradzić z emocjami. Tak przynajmniej powiedział mu terapeuta. Grzesiek zaczyna mu wierzyć. Chodzi do niego od roku, najpierw trzy razy w tygodniu, teraz już tylko raz na miesiąc. Czy ma jeszcze myśli samobójcze? Kilka razy dziennie. Ale nauczył się, że zawsze znajdą się jakieś drzwi, które są otwarte.

Samobójstwo źle brzmi

Według specjalistów ryzyko powtórnej próby samobójczej jest ogromne. Ze statystyk wynika, że prawie połowa osób chcących odebrać sobie życie powtórzy próbę. – Utrudnienia w dostępie do specjalisty są tutaj wielkim zagrożeniem. W naszym szpitalu staramy się, żeby terapeuta, do którego pacjent trafi po wyjściu, przyszedł do niego jeszcze w szpitalu. Chodzi o to, żeby taki człowiek nie miał poczucia, że wychodzi w pustkę, do nazwiska albo zdjęcia terapeuty, które zobaczył w internecie. Ale że czeka na niego konkretny, znany mu człowiek – opowiada Anna Kraszewska Tyle że takie szpitale w Polsce to rzadkość. W większości pacjent zostaje skierowany do opieki ambulatoryjnej i musi stanąć w kolejce do specjalisty. – W dużym mieście jest łatwiej, ale do większości prób samobójczych w Polsce dochodzi w małych miasteczkach i na wsiach. Niech pan sobie wyobrazi, że wychodzi pan po próbie samobójczej ze szpitala, idzie do poradni i mówią panu, że ma pan przyjść za miesiąc. Wielu nie będzie czekać, tylko wyskoczy z okna – mówi dr Brodniak.

Jego zdaniem w Polsce wciąż brakuje narodowego programu zapobiegania samobójstwom. – To jest trudny temat, także politycznie. Kilka lat temu byliśmy z prof. Hołystem [prezesem Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego – red.] u doradcy prezydenta z propozycjami programów. Usłyszeliśmy, że to nie jest dobry temat, źle brzmi – mówi dr Brodniak. Jego zdaniem powinniśmy czerpać przykład z Islandii, Węgier, Estonii czy Szwecji, w których od lat 90. wskaźniki spadły o ponad połowę, chociaż wcześniej były ogromne. – Tam szkolono tysiące lekarzy pierwszego kontaktu w rozpoznawaniu depresji. Tamtejsi lekarze są wyczuleni na najdrobniejsze sygnały, potrafią zadawać odpowiednie pytania. To pierwszy krok do tego, żeby móc udzielić pomocy. U nas lekarze wypisują co najwyżej antybiotyk. Wcale im się nie dziwię, to nie ich wina. Trudno się rozmawia z potencjalnym samobójcą – przekonuje dr Brodniak.

Magda

Najbardziej nienawidzi tych wszystkich, którzy mówią: „Głowa do góry, musisz wziąć się w garść!”. Gdybym mogła, przecież już dawno by się wzięła! Kiedy po pierwszej próbie powiedziała matce, że ma depresję, usłyszała: „Wszyscy mają, takie czasy”. – Tak, po pierwszej, bo miałam trzy – mówi Magda. Wszystkie z tabletkami, skończyło się na detoksach. Teraz chodzi na terapię, bierze leki. To pomaga, przynajmniej trochę. Właściwie to nie przydarzyło się jej w życiu nic strasznego.

Ma 25 lat, nie ma raka ani HIV, chociaż w myślach wiele razy o nie prosiła. Studiowała politologię na dobrej uczelni. Ma toksyczną rodzinę, za sobą same toksyczne związki, ale to nawet nie o to chodzi. – Po prostu czasami nie mam siły – mówi Magda – czuję się słaba. Mam wtedy ochotę zniknąć, po cichu, bez pytań, bez śladu. Ostatnią próbę miała półtora roku temu. Czy o tym myśli? Nie ma dnia, żeby nie myślała. – Kiedy mi gorzej, planuję kolejny raz, wymyślam ze szczegółami – mówi. I po chwili dodaje: – Ale z jakiegoś powodu wciąż jestem. Coś w tym życiu musi chyba jednak być. ■

Kobiety częściej, mężczyźni skuteczniej

Kobiety trzy razy częściej dokonują prób samobójczych, ale na jedną śmierć samobójczą kobiety przypada aż pięć samobójczych zgonów mężczyzn. Mężczyźni wybierają radykalniejsze metody, na przykład powieszenie. Wśród metod samobójczych najczęściej pojawia się zatrucie lekami (64 proc.), utopienie (16 proc.), inhalacja tlenku węgla (5 proc.). Wśród metod gwałtownych oprócz powieszenia najczęściej zdarza się skok z wysokości i rzucenie pod pociąg.

[Według danych WHO oraz badań Manna, Henrikssona i Weissmana]

Tekst ukazał się w numerze 1 2 /2014 tygodnika "Wprost".

Najnowszy numer "Wprost" będzie dostępny w formie e-wydania .  
Najnowszy "Wprost" będzie   także dostępny na Facebooku .  
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchani a.