Teksty roku: Znachor z bożej łaski

Teksty roku: Znachor z bożej łaski

Zdjęcie ilustracyjne z tygodnika "Wprost", ZDJĘCIA: MACIEJ GILLERT/ SE / EAST NEWS 
Nowosądecki znachor Marek H. leczy, bo jest namaszczony przez Boga. Skutki jego działalności są jednak tragiczne.

Nowy Sącz, pomalowany jasnobrązową farbą drewniany domek przy ulicy Radzieckiej. Skromny, tylko kamienne ogrodzenie nowe, na solidnej podmurówce. Przy domu ogród, tulipany, trzy ule. – Znachora pani szuka? – pyta sąsiad robiący wokół domu wiosenne porządki. – Ciągle ktoś podjeżdża i go szuka, a on wziął i wyjechał. Zniknął w dniu, w którym media obiegła wiadomość o śmierci półrocznej Madzi z Brzeznej. Pobożni, zamożni i wykształceni rodzice najprawdopodobniej zagłodzili dziecko na śmierć. Mieli to zrobić pod wpływem znachora z Nowego Sącza. – To małżeństwo, co im teraz dziecko zmarło, ciągle do niego przyjeżdżało.

Wiem, bo ich samochód na rogu pod świerczkiem ciągle stał – sąsiad znachora nie potrzebuje prokuratury, żeby wiedzieć, że „leczył” on małą Madzię. Za namową uzdrowiciela Joanna i Michał P. zrezygnowali z opieki medycznej w państwowej poradni. Niekonwencjonalna terapia miała wyleczyć ich córkę z atopowego zapalenia skóry. – Jak to możliwe, że rodzice nie reagowali, gdy dziewczynka umierała z głodu? – pytam jednego z moich rozmówców, który zna sprawę. – Od znachora słyszeli, że objawy osłabienia to etap leczenia – słyszę w odpowiedzi. Sąsiedzi się dziwią, że niby taki cudotwórca, a braci własnych nie wyleczył. – Isiek zmarł na raka z półtora roku temu, Paweł z kolei był alkoholikiem, zmarł na marskość wątroby – dorzuca sąsiad. Wiele wskazuje na to, że śmierć Madzi to niejedyny zgon, w który znachor był zamieszany. – Do śmierci ilu osób mógł się przyczynić znachor? – pytam osobę znającą szczegóły tej historii. – Tak na szybko mogę wyliczyć sześć – słyszę. – To i dzieci, i dorośli. Jedna staruszka kupiła u niego mieszankę ziół za 500 zł, drugiego dnia już nie żyła. Jak twierdzi mój rozmówca, takich osób może być jednak więcej.

AUTOBUSY ZE SŁOWACJI

Że znachora nie ma w domu, sąsiedzi poznają po zaniedbanym trawniku. Bo kiedy przyjmował, trawa była zawsze starannie przystrzyżona. Rzecz jasna, nie przez niego. Przychodzący po porady koszą, sprzątają, gotują.– Jakbym musiała tyle godzin w kolejce czekać, to sama bym z nudów za kosiarkę złapała – śmieje się jedna z sąsiadek. A chętnych do koszenia nigdy nie brakowało. Zjeżdżali zewsząd, najwięcej z południa Polski. Przy Radzieckiej parkowały samochody z Krakowa, Jasła, Krosna, Katowic, Tarnowa, a nawet autokary ze Słowacji i z Węgier. – Lekarzy można było spotkać! – wymienia dalej sąsiad robiący porządki w ogrodzie. 12 lat pracował jako konserwator w przychodni MSZ. Kiedyś patrzy, a przed domem znachora parkuje ministerialna lekarka. – Mówię do niej: „Lucynka, zwariowałaś?!”.

– Pomagał? – pytam panią Zdzisławę, która jako jedna z nielicznych z Radzieckiej przyznaje, że sama się u niego leczyła. – Na mnie nie działał. I jeszcze był nieprzyjemny, obcesowy, wręcz się go bałam. Położył mnie na łóżku, z 15 minut coś tam nade mną machał i pyta: „Co? Już nie boli?”. „No jak nie boli!” – mówię. A on: „Bo ty we mnie nie wierzysz”. Innym razem kazał jej odstawić leki na nadciśnienie. Trzy dni później panią Zdzisławę zabrała karetka. – Dużo brał za wizytę? – 50 zł. Powiedziałam mu, że jestem sąsiadką, to policzył promocyjnie. Syn się potem śmiał, że kasę lepiej było oddać jemu. Pomógłby tak samo, a pieniądze przynajmniej by zostały w rodzinie – kończy opowieść kobieta.

66-letni znachor Marek H. ma tylko maturę. Wcześniej pracował jako kierowca i magazynier pod Nowym Sączem. Ziołolecznictwa nauczył się od matki, która hodowała jakieś roślinki, a on ją podpatrywał. Nieraz widziano, jak zioła, które później sprzedawał pacjentom, zbierał na nasypie kolejowym. Z rodziną kontaktu nie utrzymuje. – My też nie chcemy mieć z nim nic wspólnego – mówi synowa nieżyjącego brata znachora. – Mamy dzieci, nie chcemy, żeby były łączone ze sprawą – mówi. Na samo imię znachora reaguje nerwowo, tym bardziej że toczą z nim spór o dom z pięknym ogrodem, który umierający teść zapisał swojemu bratu w testamencie.

MESJASZ ZZA ŚCIANY

O znachorze nie chce też rozmawiać kuzynka, która z nim mieszka przez ścianę. Znajomym opowiadała jednak kiedyś, że z pomieszczenia, co Marek w nich przyjmuje, często słychać śpiewy i modły. Widać nabożeństwa odprawiają. On sam miał jej kiedyś nawet powiedzieć, że jest mesjaszem. Dzwonię do drzwi kuzynki, żeby spytać, czy rzeczywiście tak mówił. Otwiera szczupła kobieta w okularach, koło sześćdziesiątki, ubrana w różowy szlafrok. – Marek? On mi i tak wyrządził w życiu wystarczająco dużo krzywdy! – mówi i trzaska drzwiami. Policji, która wypytywała ją o znachora dwa lata temu, nic nie powiedziała, nie powie i mnie. Inni potwierdzają jednak, że argumentem boskim znachor posługuje się regularnie. Tłumaczy, że jest namaszczony przez Boga, który jest energią. – Ale do kościoła nie chodził i księdza po kolędzie nie przyjmował. Do kleru bardzo źle nastawiony – narzekają sąsiedzi.

Leczył dotykiem, wahadełkiem i ziołami. Zalecał drakońskie diety, zapewniając, że znajduje się w nich wszystko, czego potrzeba organizmowi. Zaniepokojonym negatywnymi objawami rodzicom tłumaczył, że wszystko jest pod kontrolą. Że dziecko musi chudnąć, żeby potem nagle odbić. Kontaktował ich z rodzinami, które potwierdzały, że u ich pociech też tak było, że teraz są zdrowe i że to wszystko zasługa Marka. Stworzył cały system, który go uwiarygadniał. Jedni pacjenci podtrzymywali na duchu drugich, utwierdzali w nadziei, rozwiewali obawy. Nie pozwalali powiedzieć o nim złego słowa. To działało. – Najniebezpieczniejsze w Marku H. jest to, że nikt nie widzi w nim zagrożenia. Ot, taki sobie zielarz, co to nawet jak nie pomoże, to nie zaszkodzi. Tymczasem to sprytny i przebiegły manipulator. Wymaga bezwzględnego posłuszeństwa, potrafi wzbudzić poczucie winy – mówi jeden z moich rozmówców.

To dlatego boją się o nim mówić ci, których skrzywdził. – Niektórzy wierzą, że ma moc nad ich duszami. Stworzył sektę, każdy, kto z nim dyskutuje, zostaje wykluczony – dodaje. Nabożeństwa zaczął odprawiać jakieś trzy lata temu, od tego czasu przyjeżdża do niego mniej osób, bo zaczął selekcjonować pacjentów. Słyszano, jak krzyczał przed domem do zrozpaczonych rodziców: „Wynoście się, po coście mi tu z tym trupkiem przyszli?!”.

Dla swoich wyznawców znachor Marek jest guru, oni też mają ściśle określone role. Od wymyślania modlitw jest pani Ania, zaburzona psychicznie kobieta z okolic Nowego Sącza, z urojeniami i paranojami. Wierzy, że zostanie świętą, znachor przekonał ją, że lada moment będzie mieć stygmaty. Rozkłada nad innymi ręce i ich błogosławi. Od papierkowej roboty jest pani Zosia, a od pielęgnacji ogrodu pan Marian. Żadne z nich nie używa nazwisk, posługują się tylko imionami. Twierdzą, że przy Marku czują się dobrze i bezpiecznie. Kiedy go nie ma, zaczynają mieć złe sny i lęki. Znachor wmawia im, że ich rodziny zostały opanowane przez szatana, więc trzeba zerwać z nimi kontakt. Drugim wrogiem są lekarze. Odcięcie się od bliskich i profesjonalnej pomocy medycznej to warunki konieczne, żeby trwać przy uzdrowicielu. Na jakąkolwiek wzmiankę o konwencjonalnym leczeniu znachor reaguje wybuchem gniewu, oskarża o brak wiary. Nie przeszkadza mu, kiedy wierni mówią o nim „lekarz”, chociaż sam zdecydowanie woli określenie „mesjasz”.

A mesjaszowi się wierzy. Ludzie przyjeżdżali do niego z chorymi dziećmi w środku nocy. Jedna kobieta leczyła dziecko z zapaleniem opon mózgowych, lekarze ledwo je później odratowali. Nazwisko sądeckiego znachora przewijało się zresztą w kilku aktach prokuratorskich dotyczących zgonów. Ostatecznie jednak zawsze odmawiano wszczęcia postępowania i wykazywano brak związku mężczyzny ze sprawą. W jednym procesie, w 2006 r., Marek H. zeznawał w sądzie jako świadek. Sprawa dotyczyła nagłej śmierci Aleksandra M. z Krakowa, który od kilku miesięcy przyjeżdżał do uzdrowiciela. Mężczyzna skarżył się na bóle brzucha, w dniu śmierci spędził w „gabinecie” Marka H. trzy godziny. Po wyjściu upadł i zmarł. W wyniku sekcji zwłok stwierdzono pęknięcie tętniaka w jamie brzusznej. Córka zmarłego dwa razy wznawiała postępowanie, jednak za każdym razem je umarzano. Poza nią, Markiem H. i kolegą, który woził zmarłego do Nowego Sącza, nikogo nie przesłuchano.

O nowosądeckim znachorze było też głośno kilka miesięcy później, w związku ze śmiercią pięcioletniego Przemka z Łukowicy. Elżbieta T. z mężem starali się o syna blisko 14 lat. Lekarze orzekli u chłopca nerczycę, a ponieważ efekty leczenia wydawały się matce niewystarczające, poszła po pomoc do Marka H. Ten, jak zwykle, zalecił terapię ziołami. I jak zwykle kazał odstawić leki. Elżbieta T. posłuchała. 1 listopada 2006 r. Przemek zmarł. W chwili przyjazdu policji znachor był obecny w domu państwa T., później mieszkańcy Łukowicy zeznali, że często go w ich domu widywano. Mimo to Markowi H. nie postawiono ani zarzutu stosowania nieuprawnionej pomocy lekarskiej, ani nieumyślnego spowodowania śmierci. Zarzut usłyszała natomiast matka zmarłego, którą skazano na półtora roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata. Przed sądem zaprzeczała, jakoby kiedykolwiek korzystała z pomocy Marka H., wyparła się nawet, że go zna. Uzdrowiciela przesłuchiwano jako świadka – odpowiadał wtedy za składanie fałszywych zeznań. Elżbieta T. nadal mieszka w Łukowicy. Po śmierci syna urodziła dziewczynkę. O sprawie sprzed lat nie chce mówić. Kiedy wymieniam nazwisko Marka H., zdenerwowana utrzymuje, że go w ogóle nie zna.

TERENÓWKA ZE SKARBONKI

Sąsiedzi znachora mają nadzieję, że przez śmierć Madzi z Brzeznej ktoś wreszcie z jego praktykami zrobi porządek. Małżeństwo z Brzeznej miało u niego zostawić nawet 100 tys. zł. Ufali mu, bo H. miał leczyć nie tylko ich córkę, ale też Joannę P., mającą kłopoty z zajściem w ciążę. Nazwisko małżonków P. pojawiło się na liście 118 osób broniących znachora w sprawie skarbowej, która toczyła się przeciwko niemu dwa lata temu. Urząd skarbowy oskarżył go wówczas o niezgłoszenie działalności gospodarczej i niezłożenie deklaracji PIT. Wyliczono, że w latach 2006-2007 zarabiał co najmniej 35 tys. zł rocznie i nie płacił od tych kwot podatku. Został ukarany grzywną, choć zaprzeczał, że brał za swoje praktyki pieniądze. „To, co robię, to łaska Ojca niebieskiego. Nie pobieram żadnego wynagrodzenia i dowodów wdzięczności” – zeznawał Marek H.

Według informacji na drzwiach jego „gabinetu” przyjmował sześć osób dziennie, od poniedziałku do soboty. Aż 41 przesłuchanych świadków przyznało, że płacili mu od 20 do nawet 200 zł za wizytę. Byli też tacy, którzy przynosili mu czekoladki, koniak, jajka, ziemniaki, ryby, kury czy króliki. – Większość tego potem wyrzucał albo zakopywał w ogrodzie – mówią sąsiedzi. Ludzie płacili mu za zioła, które sprzedawał. Czasami nawet 500 czy 700 zł. Jednemu z pacjentów znachor kazał je pić trzy razy dziennie, twierdząc, że ten ma raka. Na szczęście rzekomo chory poszedł do prawdziwego lekarza – okazało się, że nic mu nie jest. Do bogatszych pacjentów, takich jak małżeństwo z Brzeznej, Marek H. przychodził sam. Sugerował, że potrzebują jego pomocy. – Wyciągał od ludzi albo pieniądze, albo ziemię. Ludzie przepisywali na niego gospodarstwa i działki – mówią w Nowym Sączu.

Sam Marek H. zeznał, że żyje z oszczędności, które zgromadził, pracując dorywczo w USA i Austrii. Twierdził też, że korzysta z materialnej pomocy siostry. Emeryturę z ZUS przestał pobierać 13 lat temu, mimo to utrzymuje syna i sam, z własnych pieniędzy, wyremontował dom. Na posesji zamontował monitoring, jeździ terenową toyotą RAV4, której wartość w salonie to ok. 100 tys. zł. Jak wykazało postępowanie skarbowe, kupił ją najprawdopodobniej za gotówkę. Kilka lat temu zgłoszono u niego napad. Policjanci, którzy przyjechali na miejsce zdarzenia, mówili o sporej gotówce, która miała zniknąć wtedy z domu znachora. Ma też w Nowym Sączu trzy działki. – Jak to jest, że nikt się dotąd działalnością Marka H. nie zainteresował? Przecież jego nazwisko przewijało się w dokumentach nieraz – pytam prowadzącego sprawę z Brzeznej prokuratora Artura Szmyda z Prokuratury Rejonowej w Nowym Sączu.

Śledczy odpowiada mi, że Marka H. można by pociągać do odpowiedzialności na podstawie Ustawy o zawodzie lekarza, pod warunkiem że czerpałby korzyść majątkową z uprawianego procederu. – A do tej pory nikt mu tego nie udowodnił. Nawet jeżeli ludzie płacą mu za zioła, pieniądze stanowią ekwiwalent, nie są korzyścią. Co innego, gdyby brał pieniądze za konsultacje, jak lekarz. To byłoby ścigane jako przestępstwo – tłumaczy prokurator. – Wiele osób mówi mi jednak, że Markowi H. płaciło – zauważam. – To niech to potwierdzą w prokuraturze. Ja spod ziemi świadków nie wytrzasnę – ucina Szmyd. – On tu już nie wróci – zapewnia mnie jedna z sąsiadek znachora. – Po co by miał to robić? Teraz to już sobie tutaj, w Sączu, za dużo nazbierał złego. Już dwa lata temu ktoś mu szyby w oknach powybijał, teraz ludzie są jeszcze bardziej wściekli. Pewnie zostanie na stałe za granicą u siostry w Austrii. On tu już swoje przecież wziął – dodaje