Odszedł „specjalista od nadawania głębi”. No i co, Lechu, z tym „nowym” Marquezem? Warto go czytać?

Odszedł „specjalista od nadawania głębi”. No i co, Lechu, z tym „nowym” Marquezem? Warto go czytać?

Leszek Bugajski
Leszek Bugajski Źródło:WPROST.pl
Dwa tygodnie temu wysłał do nas krótkiego maila: „Drodzy, w kalendarzu, jaki zafundował nam Wydawca zobaczyłem, że dzisiaj jest Światowy Dzień Drzemki w Pracy. Bardzo mnie to poruszyło i postanowiłem solidaryzować się z całym światem, i drzemać cały dzień, czego konsekwencją będzie to, że nie przyjadę na zebranie. Mam nadzieję, że zrozumiecie mój świąteczny nastrój...”.

Nikt na tego maila Lechowi wtedy nie odpowiedział. Wiadomo, że nie popłynął dzień wcześniej z Głowackim, bo ten już od 7 lat nie żyje. Wiadomo, że nie pojechał do Kielc odwiedzić Pilcha, bo ten zmarł 4 lata temu. Wiadomo, że nie siedział w Czytelniku z Myśliwskim, bo ten bez komórki. I trudno się do niego było dodzwonić na stacjonarny.

Ta drzemka się wtedy Lechowi należała. Zobaczyliśmy się zresztą tydzień później. Opowiadał, że musi napisać o nowej powieści Marqueza, ale czeka na egzemplarz do recenzji.

W ostatni poniedziałek, kilka godzin przed kolejnym kolegium, znów wysłał maila:

„Na zebranie postaram się dojechać, ale muszę się wybrać do centrum po nową (!) powieść Marqueza, o której chciałbym szybko napisać do następnego wydania, bo będzie o tym głośno”.

Na kolegium dotarł. Opowiedział, co szykuje do wielkanocnego numeru. Że poleca nową Annie Ernaux i nowego George’a Saundersa. I ten aspirujący talent ze Szwajcarii. Kim de l’Horizon: „Drzewo krwi”. Że to sensacja literatury niemieckojęzycznej i naprawdę warto.

Poopowiadał i pojechał po tego swojego nowego Marqueza, którym tak żył przez te ostatnie tygodnie.

No i co, Lechu, teraz będzie z tym Marquezem? Warto go czytać czy nie warto? Dzisiaj przecież oficjalna premiera. Tylko chcielibyśmy przypomnieć, że to żaden nowy Marquez, bo ten zmarł 10 lat przed Tobą. To tylko jakieś stare rękopisy, które teraz ktoś chce wydać i jeszcze trochę na tym zarobić. Wiemy, że nie chciałbyś umierać jak Marquez. Nie chciałbyś, żebyśmy zamiast tego krótkiego wspomnienia, pisali tutaj teraz oficjalny komunikat, jak kiedyś to pisano o Marquezie, że nie ma z nim kontaktu. Wyszłoby, że Leszek Bugajski ma demencję, że bardzo cierpi, że niczego już nie napisze. A my mamy ciągle Twój ostatni tekst, który właśnie napisałeś.

Swoją drogą, to może i lepiej, żeś tej książki Marqueza nie odebrał, bo byś sobie przypomniał, jak to odchodził ten Twój ulubiony Kolumbijczyk.

Lubiany przez prawie wszystkich

Leszka Bugajskiego nie dało się nie lubić. No może z drobnymi wyjątkami. Olga Tokarczuk ponoć go nie lubiła. Lechu przynajmniej tak mówił, bo kiedyś skrytykował jedną z jej książek. Autorka ponoć wzięła to bardzo do siebie. Nie wiemy dzisiaj do końca, po której to jej książce Leszek się tak przejechał, ale kiedy pytaliśmy go, czy by nie zrobił z nią wywiadu, bo w końcu Nobel, sława, gwiazda, to odpisał krótko, w swoim stylu, że nie ma nawet do niej numeru.

Zresztą po tym Noblu, Lechu wielokrotnie Tokarczuk na łamach „Wprost” bronił. Żeby nie było. Nikt mu nie powiedział wtedy: „Weź, teraz Lechu, napisz parę ciepłych akapitów o pani Oldze i będzie ten wywiad”. Lechu był szczery do kości. Mówił i pisał to, co myślał. Tłumaczył to niefortunne i pamiętne zdanie Tokarczuk, że jej książki nie mają iść pod strzechy, bo był w tym po prostu nie tylko zdrowy, ale i duży rozsądek.

„Wypowiedź jest spontaniczna, nie pisana po dłuższym namyśle, stąd pewnie pojawił się w niej niezręczny kontekst zdań, który może sugerować, że pod »strzechami« żyją sami idioci. Tokarczuk nawiązała do epilogu „Pana Tadeusza” (…) Nie ma się czego wstydzić”.

Od razu wspomniał „Ulyssesa” Jamesa Joyce’a, który wydany w polskim przekładzie w 1969 roku był wielkim wydarzeniem kulturalnym. „Wielu ludziom zależało na tym, by inni uważali ich za czytelników Joyce’a – manifestowali tym swoje aspiracje kulturalne”. Tymczasem, kiedy niedawno wyszedł nowy polski przekład Ulyssesa, praktycznie nikt go nie zauważył, choć, zdaniem Lecha, był ciekawszy od tego sprzed ponad pół wieku.

Leszek pisał w ten sposób:

„O czym to świadczy? Ano o tym, że po snobizmie na bycie człowiekiem kulturalnym nie ma już śladu w naszym świecie. I po drugie – co gorsze – że posiadanie kiepskiej czy żadnej wiedzy nie jest już czymś wstydliwym. Ba, ludzie tak „wyposażeni” intelektualnie uważają, że to oni są „solą tej ziemi” i to te rozmaite wykształciuchy powinny równać do nich, a nie oni próbować podnosić swój poziom. Nie muszą się starać”.

Kto to czytał?

W zasadzie ten przydługawy cytat z nowego Joyce’a i obrony Tokarczuk, która ponoć Leszka nie lubi, można uznać za kwintesencję tego, o co Lechu walczył. O to, żeby ludzie czytali, myśleli lub chociaż chcieli myśleć, a nie tylko wystawiali język i karmili się medialnym fast-foodem. Lechu nie rozumiał, dlaczego hitem jest tekst o jakiejś tropikalnej żabie, która poluje na turystów w Ameryce Południowej, a mało kogo ciekawi najnowsza biografia Mrożka, albo coś o Józefie Henie czy ostatnia książka noblisty z RPA.

Ale kiedy powiedzieliśmy mu, że wrzuciliśmy jego tekst do CMS, poszedł jak zwykle w niedzielę na Wprost.pl i kliknęło w niego kilkaset tysięcy osób, to nie dowierzał:

– No co wy? Ale który to był materiał? Kto to czytał – dopytywał.

Mówiliśmy, że Dorota Masłowska udostępniła jego recenzję na Facebooku. A trochę później, że Michał Witkowski też zamieścił recenzję Lecha Bugajskiego z „Wprost”. Lechu mówił, że to wszystko widział, bo założył sobie Facebooka, ale teraz nam nie pokaże, ile lajków zebrał, bo zapomniał hasła.

Na pewno bardzo przeżył śmierć drukowanego „Wprost”. Człowiek, który całe życie żył w papierze, miał nagle przerzucić się na e-papier, e-wydanie, pdf. Podskórnie bał się, że tak jak i to papierowe wydanie się skończyło, tak i skończy się to cyfrowe e-wydanie. Czasem wystarczyło spóźnić się o jeden dzień z wysyłką szpigla, jakie to teksty wejdą do nowego numeru i Lechu już pisał maila: „No to co, z nami znowu koniec?”

Nie wiemy, na ile to był żart, a na ile jakaś obawa o to, że tytuł się skończy. Ale zawsze pisaliśmy i dzwoniliśmy, że nie, Lechu, nic się nie kończy. Nie musisz pisać o żabach w tropikach, możesz o tej najnowszej powieści Colsona Whiteheada, co żeś właśnie zaproponował.

Katarzyna Dobrowolska, sekretarz redakcji „Wprost”:

„Był specjalistą od »nadawania głębi« – to wyrażenie przyszło za nim jeszcze z poprzednich redakcji. Nadawał tę »głębię« – nienachalnie i tylko w razie potrzeby – redagowanym przez siebie tekstom, a jego literackie recenzje to już była »głębia« pełną gębą. Na co dzień w pracy był konkretny, często na kontrze do aktualnie obowiązujących poglądów, ogromnie pracowity, szalenie zabawny, zawsze zdystansowany".

Lechu na pewno nigdy nie chciał tabloidyzacji „Wprost”. W ciągu tych ostatnich 9 lat pracy w tygodniku przeżył wiele zmian.

Joanna Miziołek wspomina go w ten sposób

„Kiedy na jedno z kolegiów przyszedł nowy doradca tygodnika, który wcześniej pracował z tabloidzie i zaproponował, żeby dziennikarze robili prowokacje, dzwonili po szpitalach, wszyscy zbledliśmy. Tylko Leszek się odezwał i w dosadnych słowach skomentował propozycję; »Mamy robić gówno z gazety?«.

Wszystkich nas rozbawił, napięcie na kolegium opadło, a doradcy zrzedła mina i zrezygnował ze swojego pomysłu. Ten obrazek na lata utkwił mi w pamięci, bo pokazywał charakternego redaktora, pełnego dystansu i humoru, który nie bał się wyrażać własnego zdania”.

Miał to gdzieś

Lechu nigdy nie bał się mówić tego, co myśli. W dzień po informacji o jego śmierci mówią o nim, że miał błyskotliwy umysł, ciętą ripostę, był optymistą, ale i ironistą. To oczywiście wszystko prawda. Ale to, co w Lechu najważniejsze, to to, że umiał kruszyć konwenanse. Nawet nam czasem było głupio. Na zasadzie, że człowiek coś by powiedział na głos, ale jednak trochę wstyd, bo przełożeni za ścianą, bo nie wiadomo, jak reszta zareaguje.

Lechu wyznawał jedną główną zasadę. Co prawda, musiał nie cierpieć pani Bukiet ze znanego brytyjskiego serialu „Co ludzie powiedzą”, ale chyba miał to w d…. Otóż nieważne, co ludzie powiedzą.

„Mam to gdzieś” – mówił Lechu.

Czasem podpuszczał, prowokował, badał, czy to na serio jest temat, którym warto się dzisiaj zająć.

Paulina Socha-Jakubowska:

„Nie zliczę, ile razy zastanawiałam się, czy ten Leszek, to tak na serio, czy on mnie tylko podpuszcza, żeby sprawdzić, ile jeszcze argumentów w bronionej przeze mnie tezie zdołam znaleźć. Ale uwielbiałam to jego testowanie, podpuszczanie, ten jego prowokacyjny ferment. I choć czasem miałam wrażenie, że jesteśmy rezydentami zupełnie innych planet, to Leszek miał czarny pas w »pięknym różnieniu się«. I, co niestety nie jest dziś wcale takie oczywiste, nigdy nie odmówił pomocy. Nigdy”.

Ale patrząc na to trochę z dystansu, to pod tą całą słuszną zresztą filozofią pt. „Mam gdzieś to, co powiedzą”, Lechu był bardzo wrażliwym człowiekiem. Przede wszystkim słuchającym. Rozumiejącym porażkę i sukces, smutek i radość. Był przede wszystkim tytanem literatury, do którego nikt nie miał podejścia.

Nawet uderzając w jakieś totalne meandry współczesnej poezji. Nawet mówiąc o jakiejś postawangardzie, Lechu potrafił zagiąć tekstem, że lepiej poczytaj Marjorie Perloff. Nie wiemy Lechu, czy wiesz, ale ona właśnie zmarła. Dwa dni przed Tobą, więc jesteś bardzo do przodu.

Zresztą nikt tutaj w to nie wierzy, że Ciebie nie ma. Tak jak wtedy bałeś się tej operacji, o której rozmawiałeś z Pilchem.

Leszek Bugajski: Zabrnęliśmy, Jurek w jakiś ślepy zaułek z tą starością.
Jerzy Pilch: Trochę tak. To chyba przemilczmy już punkt 9 – „SKRZYDŁA”. Bo jakie my jeszcze możemy mieć skrzydła? Nawet pytać, kto mi dał skrzydła nie idzie, bo nikt nie dał.
LB: Ostanie słowo: „KONIEC”. Myślisz o przemijaniu?
JP: Lekarze już Kingę przygotowywali, że to lada chwila. Dzień i noc była przy mnie. Poszedłem na badania, fałszywa diagnoza, zwlekali z leczeniem, przestałem chodzić i pół roku przeleżałem w murach szpitala. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć: otarłem się. Dziękuję bardzo, lepiej mi się żyło bez tej wiedzy.
LB: Ja zaraz mam swoją operację. 23 grudnia. Mam nadzieję, że przeżyję. Wiesz, jak mówią: siedemdziesiątka to nowa czterdziestka.
JP: Tak mówią. Ja ostatnio zrozumiałem, że pora cenić każde bicie dzwonu.
LB: A pamiętasz, co napisałeś w wydanym w 2014 roku „Drugim dzienniku”? „Spaceruj, ale nie przystawaj. Jak staniesz, gorzej niż byś usiadł. Oczywiście, z grozy spędzania reszty życia na siedząco czy też na stojąco, zastygnąwszy w jednym punkcie, nie zdajesz sobie sprawy. Nogi osłabły, ani wstać ani kroku uczynić, ale przecież to przejdzie. Wszystko, łącznie z agonią i stężeniem pośmiertnym”.
JP: Weź, mnie, kurwa, nie denerwuj.

Lechu, Ty też nas, kurwa, tutaj nie denerwuj, jak wtedy tego Pilcha. Ty go pytałeś o śmierć, a my Cię rzadko o to pytaliśmy. My wiemy, że to dla krytyka literackiego taki wymarzony koniec: na korytarzu, w wydawnictwie, wśród książek, jak Łomnicki na scenie. Żeby jeszcze ten twój Marquez, o którym tyle mówiłeś, spadł Ci na głowę.

Wracaj, bo jest się z czego śmiać. Kasia Dobrowolska już wyłapała dla Ciebie parę ciekawostek. Jedna z najlepszych to, że wcale, Nasz Drogi, nie pisałeś u nas tekstów o tematyce kulturalnej, tylko, jak podaje jeden z portali, o tematyce kulinarnej. Wiele przepisów na życie już wszystkim podałeś. Nam zostanie do końca ten cytat z Twojej recenzji ostatniej płyty Rolling Stonesów:

„Nie można mieć złudzeń: czas płynie, ale choć jego bieg jest nieunikniony i finał coraz bliższy, to jednak trzeba mu się przeciwstawiać na tyle, na ile się da”.

***

Wszystkie teksty Leszka Bugajskiego dla "Wprost".

Artykuł został opublikowany w 14/2024 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Źródło: WPROST.pl