Przepis na prezydenturę

Przepis na prezydenturę

Dodano:   /  Zmieniono: 
Usiadłeś przypadkiem na ratlerku cioci i nieszczęsny piesek wyzionął ducha? Przyszedłeś w sobotni wieczór na imprezę, która odbyła się w piątek? Opowiedziałeś dowcip i śmiałeś się sam do siebie przez pięć minut, po czym spostrzegłeś, że kawał nikogo nie rozbawił, a twoja dziewczyna zaczęła gorączkowo tłumaczyć znajomym, że dowcip wcale nie miał być zabawny. Nie przejmuj się! Nikt nie powiedział, że nie masz szans na odniesienie sukcesu w życiu. Kto wie - może w przyszłości zostaniesz nawet prezydentem!
Jeden błąd może przytrafić się każdemu. Drugi - może oznaczać, że  przeżywamy właśnie kiepski okres w życiu. Przy dziesiątym błędzie należy się jednak zacząć zastanawiać, czy wpadki nie są nieodłącznym elementem naszego "ja". W tym momencie stajemy się wdzięcznym tematem do rozważań dla wszelkiej maści psychologów. Lub politologów - jeśli zdarzyło nam się w przeszłości wygrać wybory prezydenckie.

Człowiek popełnia najwięcej pomyłek, gdy nie zastanawia się nad czynnością, którą wykonuje albo wtedy, gdy, chcąc skoncentrować się na  wykonu zadania, postanawia najpierw skoncentrować się na samej koncentracji. O czym myśli zatem Bronisław Komorowski skoro każde – i w słowie "każde" nie ma ani krzty przesady – jego wystąpienie publiczne związane jest z mniejszą lub większa wpadką?

Owszem - prezydent mógł nie wiedzieć o tym, że Barack Obama nie lubi polowań i żartów na temat wierności swojej żony. Mógł nie wiedzieć, że moknący prezydent Francji nie zrobi na nikim dobrego wrażenia. Błąd ortograficzny! A komu nie zdarzy się strzelić "byka", zwłaszcza w  czasach, gdy Word sam poprawia błędy ortograficzne, a w razie czego można zawsze zajrzeć do Wikipedii. Wszystko to być może - jak pisał Ignacy Kraszewski.

Nie zmienia to jednak ogólnego wrażenia: Bronisław Komorowski z wpadek uczynił swój sposób na życie. Nie on jeden. Historia prezydentury w III RP pokazuje, że różnego rodzaju wpadki są nieodłącznym elementem sprawowania najważniejszego urzędu w państwie. Lech Wałęsa walczył "o take Polskę". Aleksander Kwaśniewski często zapadał na rozmaite tropikalne choroby, które okazywały się groźne także dla jego współpracowników - wystarczy wspomnieć Marka Siwca, który - niechybnie pod wpływem jakiegoś schorzenia - po wyjściu ze śmigłowca poczuł nieodpartą chęć, by ucałować ziemię, na której wylądował. Lech Kaczyński miał problem z tym, czy polska flaga jest na górze czerwona czy biała, poza tym zdecydowanie nie szło mu z nazwiskami piłkarzy tudzież ich trenerów. I co? I nic. Wszyscy oni zapiszą się w annałach jako Prezydenci RP.

Polacy najwyraźniej lubią, gdy na czele państwa stoi "swój chłop". Dzięki temu, gdy żona nas zdradzi, szef obetnie premię, samochód się nam zepsuje, kurs franka szwajcarskiego (w którym zaciągnęliśmy kredyt) wzrośnie - zawsze możemy włączyć telewizor i pocieszyć się, że i tak jesteśmy lepsi od głowy państwa - a to znaczy, że jesteśmy kimś. Ból (Bul?) istnienia doskwiera wtedy jakby nieco mniej, prawda?