Gdzie to sacrum?

Dodano:   /  Zmieniono: 
Można zacząć od banału: świat jest różnorodny. W przeżywaniu i celebrowaniu różnimy nie tylko od naszych przyjaciół pochodzących z zupełnie odmiennych kultur, ale też od ludzi wpisywanych w krąg cywilizacji zachodniej. Żeby jednak naprawdę w ten banał uwierzyć, trzeba go zobaczyć. Kamila, która miała szczęście jeździć po Stanach Zjednoczonych przez kilka miesięcy, wie już, co to znaczy być patriotą tam i u nas, na miejscu. Bo zobaczyła, uwierzyła, i – choć miała z tym problem – zrozumiała.
Katarzyna Siewruk ur. 03.01.1989 r.

Kamila jest podróżniczką z Polską w paszporcie. W czasie rozmowy z nią ma się wrażenie, że była już wszędzie. Kiedy ktoś próbuje się z nią umówić, najpierw powinien zapytać, gdzie akurat jest. Bo jeśli w Laosie, to nie ma szans, ale jeśli w Londynie, jej nowym domu – już prędzej. Dwa lata temu, w czasie urlopu dziekańskiego, spotkania były mocno utrudnione, jeździła akurat po Stanach Zjednoczonych. Do jednego z wielu podobnych do siebie miasteczek, zagubionego gdzieś w północnej Kalifornii, trafiła przez masyw Sierra Nevada. Bo Kamila kocha wspinaczkę. Po USA podróżowała już od połowy lutego, realizując pasję, a przy tym przyglądając uważnie amerykańskim realiom. O tym, że właśnie w miasteczku wśród gór spędziła amerykański Dzień Niepodległości, zadecydował więc zupełny przypadek.

IMPREZA

W Polsce z oficjalnie obchodzonym patriotyzmem – takim spod znaku 11 listopada – kojarzy się słowo „uroczystość”. Coś uświęconego, poważnego, organizowanego odgórnie, w czym można uczestniczyć w ramach przyjętych schematów. Z uroczystości w kościele idzie się na uroczystości pod pomnikiem, po drodze zahaczając o któryś z „patriotycznych” marszów. Kiedy brak na to cierpliwości i energii, zawsze można zostać patriotą przed telewizorem.
Kamila wie, że to tylko wycinek prawdy o rzeczywistości, ale jej pierwsze skojarzenia ze Świętem Niepodległości biegną mniej więcej w stronę podniosłości atmosfery. To ona była dla niej punktem odniesienia, kiedy zaczęły się – z braku lepszego słowa – obchody amerykańskiego 4 lipca.

– Independence Day w Stanach to prostu impreza. Dokładnie taka, jakie zna się z amerykańskich filmów – opowiada Kamka. – Zaczęła się z resztą 3 lipca, bo przecież w Dzień Niepodległości Amerykanie mają wolne, można się więc bezkarnie upić.

Wszystko, co widziała, polegało na chlaniu na umór i jedzeniu na wyścigi, tak jakby jutro miano obchodzić nie Dzień Niepodległości, a koniec świata. Impreza trwała długo. Była radosna. I chociaż w całości odbywała się w cieniu narodowych flag, była zupełnie odarta z całej podniosłości i otoczki, którą znamy z Polski, a Kamila – co sama przyznała – nie widziała w niej niczego głębszego.

ZŁOTE CIELCE

– A potem, już 4 lipca, przez miasto przetoczyła się parada. Prawdopodobnie taka sama, jak w każdym innym miasteczku i mieście w Stanach – opowiada Kamka.

Taka parada, którą możemy od czasu do czasu zobaczyć podczas wiadomości w jakiejś relacji z USA. Niby nic dziwnego, a jednak w pewnym momencie Kamilę ogarnął pusty śmiech. Bo w paradzie nie brały udziału postaci historyczne, jakoś powiązane z wyjątkową datą. Nie było w niej żadnego konkretnego znaczenia. Nie zachowano choćby minimum europejsko pojmowanej powagi. Bohaterem – największym, organizującym cały pochód – był tekturowy Johnny Depp, przebrany za postać-ikonę: Jacka Sparrowa z „Piratów z Karaibów”. Parada składała się z takich właśnie disnejowskich postaci: Myszka Miki przedefilowała w gronie swoich znanych i w Polsce przyjaciół, za nią szły inne, kreskówkowo-filmowe stwory.

Kamila nie wymagała od parady obecności Jerzego Waszyngtona. A jednak czegoś tam mocno brakowało. Z drugiej strony, nie chciałaby, żeby do Stanów przeniosło się to, czego najbardziej nie lubi w Polskiej rzeczywistości. – Lubimy sobie tworzyć złote cielce do wielbienia, mamy potrzebę koronowania głów. W popkulturze, w polityce, wszędzie. Tak jest często z osobami, które na to nie zasłużyły, a jak już zasługują – odbiera się im prawo do normalności, do całej gamy szarości i bycia zwyczajnym człowiekiem – mówi.

Według niej, tak skonstruowane postaci pozbawiane są ludzkiej twarzy i zwykłych wad. Złotego cielca przecież się nie krytykuje, chociaż jest przecież tylko człowiekiem. Pierwsze przykłady, które przychodzą Kamili do głowy, to Miłosz, Jan Paweł II, Kapuściński, do pewnego czasu również Piłsudski. – A w Stanach tego nie ma. Nie robi się z ludzi na siłę świętych ani bohaterów. Nie wiem, może funkcję koronowanej głowy przejął właśnie Johnny Depp w przebraniu pirata? – pyta Kamila. Tylko jak powiązać niepodległość z koronowaną Myszką Miki?

ŻYCIE DZIKIEGO ZACHODU

Podróżniczka była tym wszystkim nieco zdruzgotana, zwłaszcza że nagle uświadomiła sobie swój głęboko skrywany europocentryzm. Nie umiała naturalnie zaakceptować tej wielkiej przepaści, którą zobaczyła, dawała sobie prawo do oceny.

– Dopiero wtedy, po kilku miesiącach podróżowania po USA zobaczyłam jasno, na jakiej zasadzie kontrastu funkcjonują Polska i Ameryka. Tom, mój ówczesny chłopak, który studiował filozofię, próbował mi to tłumaczyć. Powiedział, że on dokładnie za to – za imprezę i paradę – kocha ten swój kraj. Że Amerykanie to potomkowie kowbojów, prostych facetów na koniach, i owszem – może nie odmieniają na wszystkie sposoby słów „Bóg, honor i ojczyzna” i nie piszą ich każdorazowo wielką literą, ale miłość do Stanów realizują swoim życiem, takim życiem dzikiego zachodu – opowiada.

Nawet jeśli życie to polega na długiej, głośnej zabawie z zawiniętą wokół ciała flagą z pięćdziesięcioma gwiazdami. Dla Amerykanina ma znaczenia, że już dawno po północy, bo bawi się ku chwale ojczyzny. Jeśli chcesz spać i bardzo ci to przeszkadza, to twój problem: możesz się z nim bić albo odpuścić.

USIĄŚĆ NA SACRUM

W tym wszystkim funkcjonują jednak symbole, jedne – i jedyne – wspólne dla całych Stanów: flaga, hymn i konstytucja. To flagi były najbardziej widoczne, obecne właściwie wszędzie: podczas picia, imprez, jedzenia. Wszędzie flagi, mnóstwo flag. Przed domami i w oknach. Ludzie owijali się nimi, mieli ubrania z wzorem flag, jak się okazało – potrafili nawet nosić flagowe majtki. Z dumą.

– Kiedy wjeżdża się do Ameryki, już od początku, od lotniska, zaskakuje taka propaganda jedności, w której widziałam cel polityczny – opowiada Kamila. – To znaczy – utrzymanie Stanów w kupie, co w sumie nigdy nie jest gwarantowane w tak wielkim państwie, nawet takim, które akurat nie przechodzi przez kryzys. Przekaz jest prosty: jesteśmy jednością, jesteśmy wielkim państwem. Ale kiedy jest się tam dłużej, podróżuje się i obserwuje, to może się okazać, że ludzie, jak z resztą wszędzie, dążą do integracji w swoich małych, lokalnych społecznościach. Że ci ze Wschodniego Wybrzeża nie lubią tych z Zachodniego, a ci z Południa śmieją się z tych z Północy. A im mniej jedność jest oczywista, tym większe znaczenie ma symbol jedności.

Jest w tym wszystkim również coś niewidocznego na zdjęciach, ale wyczuwalnego: miłość do państwa, bezwarunkowe poczucie wyjątkowości Stanów Zjednoczonych. Mają one z resztą solidne podstawy. USA, przez lata bezdyskusyjne imperium, dawało swoim obywatelom powody do miłości. Teraz, chociaż kryzys wciąż zagląda w oczy przeciętnym kredytobiorcom, też widać tę wielką dumę. Na przykład: wiele napotkanych przez Kamilę osób w ogóle nie czuje potrzeby, żeby ruszyć się poza granice swojego państwa. Geograficznie mają w nim wszystko, co można zobaczyć na świecie, często w najpiękniejszych wersjach. No, może oprócz różnorodności kulturowej. Ale małe enklawy imigrantów i mniejszości nie są do hurra-patriotyzmu włączane.

Kamila, mimo że od jakiegoś czasu jest emigrantką, czuje wielki szacunek do polskiej flagi i Mazurka Dąbrowskiego. Może dlatego akceptowała tę bezwarunkową miłość, ale nie mogła (czy raczej nie chciała) przyjąć do siebie tego, jak funkcjonuje flaga w przestrzeni amerykańskiej. – Mnie wychowywano w szacunku do symboli narodowych. „Gdzie jest sacrum?”, pytałam, bo nie mieściło mi się w głowie to, że można ubrać majty z flagą. „Właśnie na nim siedzisz”, odpowiedział Tom i w jego ustach zabrzmiało to jak najbardziej naturalna rzecz na świecie.

REFLEKSJA

Gdyby postawić Polskę i Stany na jakiejś umownej osi, to – w przypadku święta patriotycznego – Polska byłaby zdecydowanie po stronie celebracji, a Stany – po stronie tzw. funu, zabawy, radości.

– Dużo rzeczy nie podoba mi się w Polsce – mówi Kamka – ale jedno, co strasznie sobie tu cenię to fakt, że jesteśmy świadomi tego, co się wokół dzieje. Lubimy przegadywać historię na nowo. W mediach, w NGO-sach, w instytucjach kulturalnych, w polityce... Każde wydarzenie i każda rocznica wywołują dyskusję, która może odbyć się na poziomie beznadziejnym, ale gdzieś zafunkcjonuje. Nie mogłabym na przykład poprzeć pomysłu ustanowienia roku 2013 rokiem Gierka, ale sam pomysł wywołał lawinę wręcz dyskusji i analiz, zwłaszcza w mediach. W Polsce szukamy w historii tożsamości, bo przecież jest ona wspólna dla wszystkich.

Odnosząc to do USA, Kamila podejrzewa, że wiele osób tak naprawdę nie ma pojęcia, dlaczego 4 lipca ma wolne i kto podpisywał Deklarację Niepodległości. – Jest alkohol, jest miłość do państwa i podkreślanie jego wielkości, ale nie wiem, czy w czasie trwania tych imprez choć raz usłyszałam słowa Independence Day – mówi i przyznaje, że trochę jej to przeszkadzało.

To od święta. Tylko że święto jest wyolbrzymieniem codzienności, przedłużeniem zwyczajnych postaw. Patriotyzm jest po prostu postawą miłości do ojczyzny, która u nas, w Polsce, i tam, w Stanach, realizuje się zupełnie inaczej. U nas należy do sfery sacrum, za oceanem – jest elementem codziennej rzeczywistości. W perspektywie subiektywnej – jak u Kamili – różnice mogą być trudne do przełknięcia. W globalnej – którą najpierw trzeba by dokładnie zbadać, żeby wyciągnąć sensowne wnioski – można po prostu przyjąć, że patriotyzm będzie funkcjonował różnie u mieszkańca Buffalo i Szczecina. Bo właściwie czemu w tak różnorodnym świecie miałby wyglądać tak samo?

Konkurs  WPROST dla Młodych Dziennikarzy był organizowany od 1998 r. przez tygodnik WPROST we współpracy z ambasadą Stanów Zjednoczonych. Ideą konkursu jest promowanie młodych ludzi, którzy uważnie obserwują otaczającą ich rzeczywistość, potrafią ją analizować i umieją o niej pisać mądrze i z pasją. Przy ocenie prac liczy się kreatywność i umiejętność logicznego wywodu oraz wielopłaszczyznowe spojrzenie na problem.  Główną nagrodą jest ufundowane przez ambasadę amerykańską trzytygodniowe stypendium w Missouri School of Journalism.  Edycja z roku 2013 była ostatnią, jeżeli uda nam się wypracować nową formułę – być może powróci.   

Do oceny prac, oprócz przedstawicieli redakcji WPROST oraz ambasady amerykańskiej, zapraszani są dziennikarze, którzy doskonale znają kuchnię amerykańskich mediów oraz eksperci zajmujący się merytorycznie tematyką związaną z tematem konkursu. W ostatniej edycji konkursu pytaliśmy: Jak młodzi Polacy patrzą na patriotyzm? Jakie znaczenie ma dla nich flaga, historia i hymn Polski? Jakie wypadamy w porównaniu z młodymi Amerykanami? Tematem był -  „Patriotyzm młodych”. Eseje oceniało jury, w skład którego weszli: Magda Papuzińska – wydawca tygodnika WPROST,  Grzegorz Gortat – pisarz i tłumacz literatury anglojęzycznej, Jarosław Kuźniar – dziennikarz TVN24, Marzena Rogalska – dziennikarka TVP2 oraz Zuzanna Lewandowska – wiceprezes The Kings Foundation, organizacji, która wspiera polskich licealistów w aplikowaniu na najlepsze światowe uczelnie. Zwyciężyła   Iwona Ślęzak . Drugie i trzecie miejsce zajęli odpowiednio: Wiktor Cyrny i Wojciech Engelking.