Właśnie tutaj tkwi główny problem filmu – oglądając go można odnieść wrażenie, że reżyser Lajos Kotlaj nie za bardzo wiedział, co chce w swym dziele pokazać. Czy chodzi o tragedię umierania? A może o siłę wspomnień z młodości? Czy też główną osią filmu mają być relacje matka-dzieci? W „Wieczorze" jest wszystko i jednocześnie nie ma niczego. Pod tym względem film przypomina dzieła powstające w Bollywood. Z mądrych myśli głównych bohaterek o przemijaniu można wysnuć wniosek, że w życiu jest „czasem słońce, czasem deszcz". Tyle że w filmach hinduskich takie refleksje są podane w specyficznym, przesyconym emocjami sosie, które momentalnie wyciska łzy. Tych emocji w „Wieczorze” brakuje. Kolejnych zwierzeń słucha się beznamiętnie czasami tylko podśmiewując z banałów wypowiadanych przez główne bohaterki.
Ale nie znaczy to, że „Wieczór" należy od razu wyrzucić do kosza. Ma on jeden jasny punkt, który nazywa się Meryl Streep. Pojawia się ona tylko na chwilę, w jednej z ostatnich scen. Ale w chwili gdy wchodzi w kadr, film natychmiast ożywa. Letnia atmosfera nagle ulatuje i ekran zaczyna wręcz kipieć od emocji. Kilkuminutowa rozmowa Streep z umierającą Redgrave to prawdziwa perełka kinowa. Panie na przemian cieszą się, bowiem te świetne przyjaciółki spotkały się po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat i płaczą, bowiem to spotkanie wypadło w przygnębiających okolicznościach. Mają sobie mnóstwo do powiedzenia, ale nie wiedzą od czego zacząć. I przede wszystkim chcą słuchać opowieści koleżanki – po raz pierwszy w tym filmie nie trzeba mówić do ściany. Niewiele jak na prawie dwugodzinny film. Ale – jak mawia krytyk Rafał Marszałek – jeśli w filmie jest choć jedna scena, która zostanie w pamięci na długo, to warto takie dzieło obejrzeć. Zgodnie z tą definicją warto na „Wieczór" wybrać się do kina.„Wieczór" („Evening"), reż. Lajos Kotlaj, USA, 2007
