Przypadek Anny – zwolnienie na L-4
Kiedy 33-letnia Anna Wiśniewska szła do lekarza po kolejną dawkę leków nasennych, nawet nie przypuszczała, że przysługuje jej zwolnienie lekarskie. Depresję uważała za chwilową słabość. Winiła się za lenistwo, co, jak później wytłumaczył jej psychiatra, jest jednym z głównych objawów tej choroby. – Bałam się tego zwolnienia. Nie tylko ze względu na jego długość – miesiąc, który wyłączy mnie z życia firmy i zabierze klientów. Wydawało mi się, że pieczątka z napisem „psychiatra" przekreśli moją pozycję w firmie. I że kadrowa podzieli się rewelacjami z resztą załogi – opowiada Anna. Ani przez chwilę nie zakładała jednak, że jej wizje mogą się spełnić. Po trzech tygodniach zwolnienia – spędzanego głównie na spaniu - miała na tyle siły, by wyjść z koleżanką do kafejki. Tam natknęła się na szefa sąsiedniego działu, z którym współpracowała.
- Wpadł w furię! Powiedział, że okradam ZUS i zakład pracy. I że mogę czuć się zwolniona. Jeszcze tego samego dnia zadzwonili z firmy strasząc wypowiedzeniem – wspomina. Usłyszała, że jej depresja jest wirtualna, skoro ma siłę na babskie pogaduszki. I że jej lekarz zapłaci za wystawianie fałszywych L-4.
Psychiatra był oburzony. – Zadzwonił do mojej firmy. Zapytał kadrową, co dało jej prawo pokazywać zwolnienie osobie postronnej, objaśniać, co oznacza numer statystyczny choroby. I podważać jego kompetencje. Na koniec oświadczył, że mogą nas oboje zaprosić na komisję lekarską – relacjonuje Anna. Była pewna, że jej problemy dopiero się zaczęły. Tym bardziej, że lekarz wytknął księgowej selektywną „czepliwość" – zauważyła numer statystyczny choroby, ale oznaczenie „chory może chodzić” uszło już jej uwadze.Tymczasem, następnego dnia dostała od kadrowej sms z przeprosinami. – Firma zwyczajnie się wystraszyła. Ktoś zajrzał w przepisy i przeczytał, że zwolnienie lekarskie można pokazać tylko szefowi. Że L-4 to dokument poufny i nie należy dzielić się ze współpracownikami wiedzą na temat cudzej choroby. Myślę, że przedyskutowali to ze swoim prawnikiem – mówi Anna, nadal zażenowana sytuacją sprzed kilku miesięcy. Dziś już się nawet nie zastanawia, co ostudziło szefów i kadrową – nazwisko renomowanego lekarza z dużymi kontaktami w mediach czy fakt, że w przypadku nieuzasadnionego zwolnienia, jako pracownik z ponad trzyletnim stażem, miałaby prawo do odszkodowania w wysokości trzymiesięcznej pensji. Do firmy już nie wróciła. Przez sześć miesięcy leczenia, zgodnie z prawem, pobierała z ZUS zasiłek w wysokości 80 procent pensji. Kiedy zakończyła terapię, wspólnie z lekarzem uznali, że powrót do wrogiego środowiska z powrotem wpędzi ją w chorobę.
Przypadek Marcina – wysiłek bez dowodu
Marcin Śledziewski, 31-letni copywriter w agencji reklamowej, wypowiedzenie dostał pod koniec czerwca. Po trzech latach pracy i na miesiąc przed przyjściem na świat drugiego syna. Firma nie radziła sobie w kryzysie. Od początku roku po kolei zwalniano pracowników z najwyższymi etatami. Czuł się jednak chroniony, jakby sam był w ciąży. – Usłyszałem, że od jutra mogę nie pokazywać się w pracy. Szef dodał, że powinienem się cieszyć: gdyby zwolnił mnie dyscyplinarnie, nie mógłbym liczyć na pieniądze, które przez najbliższe trzy miesiące będą spływać na moje konto. Byłem oburzony. W pierwszym odruchu chciałem natychmiast iść z tym do sądu – opowiada Marcin. Ostudził go adwokat, bliski przyjaciel. Zrobił Śledziewskiemu krótki rachunek sumienia: czy wywiązywał się z obowiązków, słuchał poleceń i na ile może to udokumentować. Okazało się, że projekty, które Marcin prowadził od sześciu miesięcy, nie podobały się klientom. I choć pracy nad nimi poświęcał sporo czasu – nie ma na to dowodów. Pracodawca bez trudu uzasadniłby zwolnienie dyscyplinarne za niewywiązywanie się z obowiązków – kreowania chwytliwych haseł, które pomogłyby pozyskać nowych klientów.
– Trudno udowodnić, że się myśli. Miałem zapisywać wszystkie swoje pomysły, nawet te nieudane? To bez sensu. Nie na tym polega moja praca. Ale ponieważ jest niemierzalna, a jej efektu nie można ocenić obiektywnie, nie da się stwierdzić, że wywiązywałem się z umowy – przyznaje Marcin. Zrezygnował ze skierowania sprawy do sądu. Napisał jednak skargę do Państwowej Inspekcji Pracy.
Przypadek Marty – ciąża na zastępstwie
Z pójścia sądu po rozmowie z prawnikiem zrezygnowała też Marta Kubicka, 27-latka w ósmym miesiącu ciąży. Do znanego biura rachunkowego przychodziła jeszcze bez brzucha, na zastępstwo za pracownicę na urlopie macierzyńskim. Miała pracować trzy miesiące, ale wiedziała, że tak łatwo z niej nie zrezygnują. Była po prostu dobra.
– Czasem miałam wyrzuty sumienia, że swoim pojawieniem się odbiorę komuś chleb. Radziłam sobie lepiej niż poprzedniczka, bałam się, że przeze mnie z niej zrezygnują – opowiada Marta. Ciąża była wówczas dla niej nie do pomyślenia. Dzieci planowała po trzydziestce, kiedy jej sytuacja zawodowa się ustabilizuje na poziomie ponad przyzwoitym. Kiedy antykoncepcja zawiodła, wpadła w rozpacz. O ciąży, wtedy już czteromiesięcznej, powiedziała pracodawcy na dwa dni przed powrotem poprzedniczki. – Uznał, że zrobiłam to specjalnie – przyszłam w ciąży, by zyskać darmowe świadczenia do porodu. Jak wszyscy w tej branży doskonale orientuje się w prawie. Wie, że w przypadku zastępstwa dłuższego niż miesiąc, umowa z kobietą w ciąży zostaje przedłużona do porodu – mówi Marta. Słowa szefa ją zabolały. – Znam prawo i wiem, że takie komentarze nie powinny mieć miejsca. Do sądu nie idę tylko dlatego, że nie mogę udowodnić szefowi tych słów. Brak świadków czy nagrań. Ale skargę złożyłam. I do PIP, i do jego wspólnika – przyznaje Marta. Po narodzinach dziecka będzie dostawać zasiłek macierzyński. Potem planuje otworzyć prywatną działalność. – W branży już jestem spalona – uważa.
- Nieprawidłowości z zakresu nawiązywania i rozwiązywania stosunku pracy stanowią drugi z najczęstszych zarzutów podnoszonych w skargach do PIP. Dotyczy ich co piąta skarga. W 2008 roku dostaliśmy ich aż 14 349, prawie pięć tysięcy więcej niż rok wcześniej – przyznaje Danuta Rozbicka z PIP.
Karolina Kowalska