Pora walnąć się w pierś

Pora walnąć się w pierś

Dodano:   /  Zmieniono: 
Amber Gold. Dwa magiczne słowa. Od dwóch tygodni na czołówkach gazet i programów informacyjnych. W swoim smutnym wyrazie symbol draństwa, chciwości, oszustwa, cwaniactwa i krzywdy ciułaczy omamionych wizją wysokiego zysku. W bardziej pozytywnym przekazie bolesna, ale pożyteczna lekcja ekonomii. Taki szybki kurs pod hasłem: nie bądź idiotą, nie inwestuj w złoto. Kłopot w tym, że nawet najsurowsza kara dla prezesa P. nie zbuduje zaufania do instytucji, które na zaufaniu opierają swoją działalność. I choćby nie wiem jak głośno największe banki oraz fundusze potępiały twórców takich piramid jak AG, to bez solidnego rachunku sumienia i uderzenia się w pierś cały system bankowy wciąż będzie na cenzurowanym.

Kilka ostatnich dni spędziłem w bliskim sąsiedztwie srebrnobłękitnego wieżowca banku Barclays. Trudno znaleźć w Londynie – a pewnie i daleko poza granicami Wielkiej Brytanii – bardziej znienawidzony symbol bankowej pazerności. Manipulacje, jakich dokonywano w salach operacyjnych tej instytucji, wściekły Brytyjczyków do tego stopnia, że połączone komisje Izby Lordów i Izby Gmin drążą temat z nie mniejszą zajadłością niż ta, z jaką badano obrzydliwe praktyki mediów Murdocha. Dzieje się tak, mimo że afera dotyczy jednego banku i nic nie wskazuje jak dotąd, by inne robiły to samo. Ale zarówno premier Cameron, jak i opozycja doskonale wiedzą, że nie ma nic gorszego niż brak zaufania w świecie i wielkich, i mniejszych pieniędzy. Więc drążą temat nie po to, by wykazać, że Robert Edward Diamond jr, nazwany błyskotliwie Steve’em Jobsem bankowości, jest aż oszustem czy tylko ryzykantem. Drążą, bo wiedzą, że wokół pieniędzy, jakie ludzie powierzają bankom, musi być absolutna jawność, czystość i przejrzystość.

Nie twierdzę ani przez chwilę, że polskie banki mają cokolwiek wspólnego z Amber Gold. Nie twierdzę, że fundusze, którym w ramach rozmaitych instrumentów finansowych powierzamy swoje oszczędności, chcą nas okantować albo roztrwonić to, co im powierzamy. Ale warto, by porządnie uderzyć się w pierś i uczciwie opisać ryzyko, z jakim inwestują pieniądze klientów. Nie tak dawno głośno było o jednej z bardziej znanych postaci show-biznesu, która po dziesięciu latach inwestowania w fundusz tyleż znany, ile szacowny i szanowany, dostała ledwo zwrot kapitału powiększonego o śmieszne odsetki. Ryzyko – ktoś powie. Oczywiście. Tyle że szacowanie go samodzielnie przez amatora jest tak samo celowe jak obstawianie wyników totolotka. Powierzając komuś oszczędności, chcemy uczciwej oceny ryzyka. A nie reklamy i zachęty wprost proporcjonalnej do prowizji, jaką agent/makler/ doradca inkasuje od banku czy funduszu. Tylko wtedy o niższy niż zakładany zysk mogę mieć pretensje do siebie. Te uwagi dedykuję też kilku znanym postaciom świata finansów, które dziś brylują w mediach, tłumacząc, że obiecywane superwysokie zyski z natury są podejrzane.

Przypomnijcie sobie, panowie, jak jeszcze niedawno namawialiście na pewny i wysoki zysk ze sprzedaży akcji albo podobnych instrumentów. Jeśli sprawa AG ma być faktycznie ogólnonarodową lekcją ekonomii, to sektor bankowy, być może pod patronatem szefa NBP, powinien zorganizować coś na kształt okrągłego stołu. I tam uderzając się w pierś (na przykład w sprawie opcji walutowych), wyraźnie oddzielić to, co pewne i niemal bez ryzyka, od tego, co może i bardziej zyskowne, ale tylko prawdopodobne. A nie pewne. To może być gorzki, ale jednak pozytywny urobek afery, w jaką uwikłał tysiące klientów człowiek o mentalności cwaniaczka i oszusta. I to może być zysk większy niż ten z obiecywanych lokat w złoto.
Więcej możesz przeczytać w 34/2012 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.