Wenecja szuka wiary

Wenecja szuka wiary

Dodano:   /  Zmieniono: 
Ulrich Seidl (fot. EPA/CLAUDIO ONORATI/PAP) 
Xavier Giannoli i Ulrich Seidl zaproponowali w Wenecji opowieści o zacieraniu się we współczesnym świecie drogowskazów moralnych.
Spotykam kolegę z Grecji, który martwi się, że kryzys bardzo mocno uderzył w jego państwo. Znajomy Hiszpan boi się, ze jego kraj może stać się kolejnym bankrutem na mapie Unii. W Wenecji wszyscy czekają na filmy, w których przejrzałby się ten świat pełen niepokoju o jutro. I właśnie takie kino pokazała w Wenecji Mira Nair, udowadniając  w „Uznanym za fundamentalistę”, że artyści wciąż mogą zabierać głos w istotnych, bieżących sprawach.

Francuz Xavier Giannoli też chciał pokazać naszą współczesność, szukającą na oślep autorytetów. Niestety, jego „Superstar” zawodzi.

- W publicznych debatach łatwo kochamy, linczujemy, celebrujemy, zapominamy.  Ale w końcu odkrywamy, że całe te dyskusje niczemu nie służą, są kompletnie odcięte od rzeczywistości – mówi reżyser. I sam próbuje pokazać dzisiejszą fascynację kulturą celebrytów. Niestety, na ekranie zamienia się to w banał. Giannoli proponuje coś na kształt średnio udanej ilustracji satyrycznej z ostatniej kolumny popołudniówki.

Podtatusiały, samotny nieudacznik z dnia na dzień, bez powodu, staje się celebrytą. Ktoś mu zrobił zdjęcie w metrze, wrzucił na Facebooka czy Twittera i zaczęło się. Bohater całego zamieszania nic z tego nie rozumie. „Dlaczego?” – pyta, przeciwstawiając się niezasłużonej admiracji. Pragnie odzyskać anonimowość i „zwyczajne życie”. Identyczny wątek pojawia się w „Zakochanych w Rzymie” Allena, gdzie Roberto Benigni nagle budzi się sławny. Ale oba te komentarze do rzeczywistości to ledwie podczepienie się pod debatę, jaką badacze kultury toczą od wielu lat. Na wyższym poziomie.

W „Superstar” nie ma wiarygodnej postaci, która rozsadziłaby schemat. Ulrich Seidl w drugiej części trylogii, „Raju: wierze” ma wyrazistą bohaterkę, ale po raz kolejny świadomie opowiada o kimś, dla kogo trudno czuć empatię. Austriacki prowokator chłodno, z dystansu, obserwuje chorobliwie religijną kobietę. Rezygnując z komentarza pokazuje jej obsesyjne, paranoiczne modlitwy, samobiczowanie, pielgrzymki na kolanach wokół mieszkania. Rytuał okazuje się równie pusty jak procedury medyczne, których przestrzega kobieta pracująca jako pielęgniarka bohaterka. Pozornie obiektywny zapis Seidla, staje się niemal drwiną z czczych gestów wzniesionych ku niebu.

- Do tej historii przywiodły mnie wędrujące Madonny – tłumaczył w Wenecji reżyser. – Po Austrii, od domu do domu chodzą tysiące dewotek z figurkami Matki Boskiej. Postanowiłem taką komiwojażerkę wiary sportretować. Anna Maria jest skrajną katoliczką, która Jezusa czci jak mężczyznę z krwi i kości.

Ulrich Seidl kieruje obiektyw na kobietę oszalałą na punkcie wiary, ale nie byłby sobą, gdyby nie pokazał jej pęknięcia. Chwil, gdy wylewa się z niej jad, nienawiść, frustracja, niespełnienia seksualne i emocjonalne. Równie chłodno spojrzy na jej próbę ratunku wiary przed własnymi instynktami. Uwiecznia świat brudny, skazany na porażkę.

Zastanawiam się, dlaczego ta jego propozycja, bardzo przecież ciekawa, w pewien sposób mnie odrzuca. Elfriede Jelinek opisuje w swoich książkach okrutne relacje władzy i dominacji, procesy społeczne kryjące się za powszechnie akceptowanymi dewiacjami. Seidl nie obnaża mechanizmów. Piętnuje ludzi.

W kinie dotykającym codziennych spraw czasem drobny, podpatrzony gest wznosi film do rangi arcydzieła. W tandetnym „Superstar” i niepokojącym, ale przeraźliwie mechanicznym i chłodnym „Raju: wierze” tej obserwacji zabrakło. Wenecja wciąż czeka na swoje dzieło o kryzysie wartości.