W Gangnam, zamożnej dzielnicy stolicy Korei Południowej, rozsławionej przez muzyczny hit, który zepsuł licznik na YouTubie, jest około 500 klinik chirurgii plastycznej. W całym kraju – niemal 4 tys. Są wszędzie: w luksusowych drapaczach chmur, gdzie często okupują kilka pięter, przy eleganckich hotelach, w zaadaptowanych prywatnych mieszkaniach, a nawet w domach towarowych. Nigdy przecież nie wiadomo, czy klient między wybieraniem butów i walizek nie poczuje nagłej potrzeby zastrzyku z botoksu lub odbycia konsultacji na temat planowanej korekcji nosa. Reklamy obiecujące piękno i szczęście za dotknięciem skalpela atakują z mediów, billboardów i ulotek. Rynek operacji plastycznych w Korei Południowej wart jest około 5 mld dolarów – to jedna czwarta wartości wszystkich takich usług na świecie. Do Seulu w pogoni za wymarzoną twarzą czy figurą ściągają też tłumy z innych krajów Azji. Przede wszystkim z Chin, bo standard tych usług jest tu wyższy niż w Pekinie czy Szanghaju, i z Japonii, bo jest taniej. Historie o Chinkach, które po wakacjach w Korei mają problem z powrotem do własnego kraju, bo ich twarze w niczym nie przypominają zdjęć w paszportach, nie są wyssane z palca. Wiele klinik w Seulu standardowo wystawia swoim zamorskim pacjentkom – większość z nich wciąż stanowią kobiety – certyfikaty zaświadczające o zabiegach i potwierdzające ich tożsamość.
TAKIE WIELKIE OCZY
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.