Dziwi mnie zapał z jakim środowiska ultraliberalne walczą z krzyżami i wszelkimi innymi przejawami chrześcijaństwa w życiu publicznym. Antyklerykałom brakuje szerszej perspektywy w myśleniu, skoro nie zdają sobie sprawy, że walcząc z krzyżami robią miejsce półksiężycom. A tym samym sobie lub swoim następcom niewesoły przygotowują los.
Polska przeżyła i zdejmowanie krzyży ze szkolnych ścian i po 1989 r. ponownie ich wieszanie. Mieliśmy też już na początku lat 90. wielką i zażartą dyskusję także o roli religii i katolicyzmu w życiu publicznym. I udało się ją wówczas zamknąć swego rodzaju konsensusem, niesłusznie zwanym zgniłym.
Dlatego kompletnie bez sensu jest ponowne otwieranie tego pola walki. Tym bardziej, że są chyba teraz problemy o wiele bardziej palące niż chorobliwa chęć ściągania krzyży. Chociażby kryzys finansowy czy krach finansowy, jaki grozi Polsce, jeśli przejdzie rygorystyczny wariant konkluzji grudniowego szczytu klimatycznego w Kopenhadze. Problemem żywotniejszym są też chociażby manifestacje siły armii rosyjskiej u polskich granic.
Argumentacja, że krzyże ranią czyjeś uczucia religijne w przypadku Polski jest poroniona. Bo nie tylko większość Polaków uważa się za katolików, to w dodatku większości społeczeństwa krzyże w miejscach publicznych nie przeszkadzają. Jeżeli już mówimy o ranieniu uczuć religijnych, to religijnych Polaków może boleć fakt ostentacyjnej walki z symbolami chrześcijaństwa. Zatem broń używana przez rodzimych antyklerykałów jest obosieczna.
Wyrok trybunału w Strasburgu był oczywiście bardzo groźnym precedensem, który może zachęcić Niestrudzonych Wojowników z Krzyżami z innych krajów do podobnego typu skarg. I jest oczywiście wodą na młyn dla politycznych zadymiarzy, którzy chcą dzięki temu trafić do mainstreamu lub przynajmniej zwrócić na siebie uwagę.
W całej debacie abstrahuję już od faktów oczywistych, takich jak chrześcijański fundament Europy, a nawet samej Unii Europejskiej (przecież Ojcowie Europy decydując się na umieszczenie we fladze europejskiej 12 gwiazd odwoływali się do symboliki Maryjnej, co zresztą przyznał kiedyś Robert Schuman).
Najbardziej mnie jednak dziwi krótkowzroczność europejskich środowisk liberalnych, zwłaszcza w zachodniej Europie. Bo powiedzmy sobie szczerze - ich walka o świeckość państwa sprowadza się głównie do walki z chrześcijaństwem, bo na atakowanie islamu nie pozwala im polityczna poprawność. Oraz zwykłe tchórzostwo – strach przed wściekłością mieszkających w Belgii, Francji, czy Niemczech Marokańczyków, Algierczyków czy Turków. Katolicy na znak protestu będą co najwyżej instalować krzyże w ogródkach, muzułmanie natomiast zaczną palić samochody i sklepy.
Walcząc zatem z krzyżami elity liberalne torują drogę półksiężycom. Bo po czterech latach mieszkania w Brukseli, w której najczęściej odwiedzanymi przybytkami religijnymi są meczety a nie kościoły, jestem święcie przekonana, że muzułmanie swoich symboli religijnych będą zażarcie bronić.
Ale to nie koniec. Bo wskaźniki demograficzne są nieubłagalne i już za najwyżej dwa pokolenia w Holandii, Belgii, Niemczech, Francji i innych krajach to muzułmanie będą największą grupą religijną i w ogóle będą się stawać większością. A kto będzie wówczas dla nich największym wrogiem? Czy zepchnięci na margines katolicy? Nie. Środowiska liberalne. Te same, które teraz ich tak ofiarnie bronią, kopiąc jednocześnie we własne korzenie. Za 20-30 lat imamowie w stolicach europejskich będą wypowiadać wojnę gejom, lesbijkom, zwolennikom eutanazji, aborcji i małżeństw homoseksualnych. Bo dla muzułmanów te zjawiska i postawy są kompletnie nie do zaakceptowania. A w swojej negacji i sceptycyźmie muzułmanie są delikatnie mówiąc bezpardonowi. To w Malezji bodajże zabroniono koncertów Beyonce, ze względu na siane przez nią zgorszenie. Tak więc dzisiejsi ultraliberałowie szykują swoim następcom czasy prześladowań. Bo jak w Europie zapanuje szariat, to potomkowie dzisiejszych wojujących liberałów będą się modlić o powrót "katolickiej tyranii".
I brak takiej świadomości jest czymś, co mnie najbardziej szokuje. No chyba, że alergia na krzyż rzuca się na oczy i przede wszystkim mózg.
Dlatego kompletnie bez sensu jest ponowne otwieranie tego pola walki. Tym bardziej, że są chyba teraz problemy o wiele bardziej palące niż chorobliwa chęć ściągania krzyży. Chociażby kryzys finansowy czy krach finansowy, jaki grozi Polsce, jeśli przejdzie rygorystyczny wariant konkluzji grudniowego szczytu klimatycznego w Kopenhadze. Problemem żywotniejszym są też chociażby manifestacje siły armii rosyjskiej u polskich granic.
Argumentacja, że krzyże ranią czyjeś uczucia religijne w przypadku Polski jest poroniona. Bo nie tylko większość Polaków uważa się za katolików, to w dodatku większości społeczeństwa krzyże w miejscach publicznych nie przeszkadzają. Jeżeli już mówimy o ranieniu uczuć religijnych, to religijnych Polaków może boleć fakt ostentacyjnej walki z symbolami chrześcijaństwa. Zatem broń używana przez rodzimych antyklerykałów jest obosieczna.
Wyrok trybunału w Strasburgu był oczywiście bardzo groźnym precedensem, który może zachęcić Niestrudzonych Wojowników z Krzyżami z innych krajów do podobnego typu skarg. I jest oczywiście wodą na młyn dla politycznych zadymiarzy, którzy chcą dzięki temu trafić do mainstreamu lub przynajmniej zwrócić na siebie uwagę.
W całej debacie abstrahuję już od faktów oczywistych, takich jak chrześcijański fundament Europy, a nawet samej Unii Europejskiej (przecież Ojcowie Europy decydując się na umieszczenie we fladze europejskiej 12 gwiazd odwoływali się do symboliki Maryjnej, co zresztą przyznał kiedyś Robert Schuman).
Najbardziej mnie jednak dziwi krótkowzroczność europejskich środowisk liberalnych, zwłaszcza w zachodniej Europie. Bo powiedzmy sobie szczerze - ich walka o świeckość państwa sprowadza się głównie do walki z chrześcijaństwem, bo na atakowanie islamu nie pozwala im polityczna poprawność. Oraz zwykłe tchórzostwo – strach przed wściekłością mieszkających w Belgii, Francji, czy Niemczech Marokańczyków, Algierczyków czy Turków. Katolicy na znak protestu będą co najwyżej instalować krzyże w ogródkach, muzułmanie natomiast zaczną palić samochody i sklepy.
Walcząc zatem z krzyżami elity liberalne torują drogę półksiężycom. Bo po czterech latach mieszkania w Brukseli, w której najczęściej odwiedzanymi przybytkami religijnymi są meczety a nie kościoły, jestem święcie przekonana, że muzułmanie swoich symboli religijnych będą zażarcie bronić.
Ale to nie koniec. Bo wskaźniki demograficzne są nieubłagalne i już za najwyżej dwa pokolenia w Holandii, Belgii, Niemczech, Francji i innych krajach to muzułmanie będą największą grupą religijną i w ogóle będą się stawać większością. A kto będzie wówczas dla nich największym wrogiem? Czy zepchnięci na margines katolicy? Nie. Środowiska liberalne. Te same, które teraz ich tak ofiarnie bronią, kopiąc jednocześnie we własne korzenie. Za 20-30 lat imamowie w stolicach europejskich będą wypowiadać wojnę gejom, lesbijkom, zwolennikom eutanazji, aborcji i małżeństw homoseksualnych. Bo dla muzułmanów te zjawiska i postawy są kompletnie nie do zaakceptowania. A w swojej negacji i sceptycyźmie muzułmanie są delikatnie mówiąc bezpardonowi. To w Malezji bodajże zabroniono koncertów Beyonce, ze względu na siane przez nią zgorszenie. Tak więc dzisiejsi ultraliberałowie szykują swoim następcom czasy prześladowań. Bo jak w Europie zapanuje szariat, to potomkowie dzisiejszych wojujących liberałów będą się modlić o powrót "katolickiej tyranii".
I brak takiej świadomości jest czymś, co mnie najbardziej szokuje. No chyba, że alergia na krzyż rzuca się na oczy i przede wszystkim mózg.