O nazwach uczelni słów kilka

O nazwach uczelni słów kilka

Dodano:   /  Zmieniono: 
Ostatnie lata przyniosły prawdziwe przetasowania w nazewnictwie wyższych uczelni. Jak po deszczu pojawiają się nowe uniwersytety, zastępujące istniejące od dziesięcioleci akademie. Prowincja już dawno przestała być akademicką pustynią – tam masowo wyrastają wyższe szkoły zawodowe. Świeżo upieczonym maturzystom ta rewolucja na pewno nie ułatwia życia. Dlatego warto wyjaśnić, jakie są przyczyny tych zmian.
Całe zawirowanie jest efektem obowiązującej od 2005 r. ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym, regulującej system wyższej edukacji w Polsce. Znosi ona opierającą się głównie na tradycji i uznaniowości dotychczasową swobodę w nazywaniu szkół wyższych, wprowadzając sztywne wymogi, jakie uczelnie muszą spełnić. I tak, żeby stać się uniwersytetem, uczelnia musi mieć uprawnienia do nadawania stopnia naukowego doktora w 12 dyscyplinach, obejmujących całe spektrum badań naukowych. Węższej specjalizacji wymaga się od uniwersytetu technicznego – na 12 dyscyplin aż 8 musi dotyczyć dziedzin inżynierskich. Drugą kategorią są uniwersytety „przymiotnikowe" i politechniki – muszą nadawać stopień doktora w 6 dyscyplinach, w tym w 4 odpowiadających nazwie uczelni.  Na najniższym miejscu znajdują się akademie, którym wystarcza nadawanie stopnia doktorskiego w 2 dziedzinach.
W efekcie uniwersytet „bezprzymiotnikowy," taki jak Uniwersytet Warszawski, Uniwersytet Jagielloński czy Uniwersytet Mikołaja Kopernika to stary dobry uniwerek, kładący nacisk na kierunki humanistyczne i przyrodnicze.

Powstałe ostatnio uniwersytety przyrodnicze, medyczne, czy ekonomiczne to dawne akademie, korzystające z prestiżu, jaki niesie ze sobą nowa nazwa, ale wciąż koncentrujące się na jednej specjalności. Ponieważ o zmianie nazwy uczelni publicznej musi zadecydować Sejm, jest to proces długotrwały, niemniej tendencja jest zauważalna.

Wyjątkami są politechniki – żadna z nich do tej pory nie przekształciła się w uniwersytet techniczny. Podobnie uczelnie o unikalnych, ugruntowanych w tradycji nazwach, jak Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie czy Akademia Górniczo-Hutnicza w Krakowie raczej nie zdecydują się na ich zmiany. Warto jednak zwrócić uwagę, że szkoły takie w języku angielskim funkcjonują już jako „university."

Wszystkie te uczelnie określane są szumnym mianem akademickich, ale na nich szkolnictwo wyższe wcale się nie kończy. Oprócz nich istnieją również wyższe szkoły zawodowe, oferujące studia pierwszego stopnia (licencjackie) na kierunkach uznawanych za najpopularniejsze lub najbardziej przydatne. Ich zaletą jest dostępność – trudno znaleźć miasto średniej wielkości, które byłoby ich pozbawione. Niektóre wykorzystują też specyfikę regionu, w którym się znajdują. Przykładem może być Państwowa Wyższa Szkoła Wschodnioeuropejska w Przemyślu, która oferuje studia ukrainistyczne i współpracuje z Instytutem Studiów Wschodnich.

Wadami takich szkół są jednak stosunkowo niski prestiż oraz brak możliwości kontynuowania nauki na poziomie magisterskim (część jednak umożliwia to swoim absolwentom przez podpisane umowy z ośrodkami akademickimi). Mniejsze uczelnie mogą być też bardziej podatne na autokratyczny styl zarządzania ich władz. Słynny był przypadek szkoły z Jarosławia, której rektor, Antoni Jarosz, oskarżany o defraudację, korupcję, mobbing, a nawet zainteresowanie młodymi chłopcami, musiał zostać odwołany przez samego ministra.

Oczywiście, prestiż i tradycje akademickie w dużej mierze przekładają się na jakość kształcenia w danej placówce. Stanowią jednak tylko jeden z wielu czynników wpływających na poziom studiów – zdecydowanie nie najważniejszy. Dlatego warto wziąć pod uwagę, jak się nazywa oraz do jakiej kategorii należy wymarzona uczelnia, ale w żadnej mierze nie powinno to być okolicznością decydującą.

Maciej Józefowicz