Prawybory, czyli jak wygrać przed startem

Prawybory, czyli jak wygrać przed startem

Dodano:   /  Zmieniono: 
SLD zrobiło na wewnętrzne potrzeby sondaż, z którego wynikało, że nie wszyscy zwolennicy są świadomi, iż w wyborach prezydenckich ich partię reprezentuje Jerzy Szmajdziński. Część jest zdeterminowana, by poprzeć Włodzimierza Cimoszewicza, który już co najmniej siedemnaście razy podkreślił, że on w wyborach startować nie zamierza. Trudno się jednak dziwić konsternacji wśród fanów socjaldemokratów. Obserwując media można dojść do wniosku, że jedynymi kandydatami którzy w wyborach startują są Radosław Sikorski i Bronisław Komorowski.

Lewica wystawiając w prezydenckim wyścigu Jerzego Szmajdzińskiego już w grudniu, liczyła na to, że na jej korzyść będzie działał fakt, iż były minister obrony narodowej stanął w blokach startowych jako pierwszy. Tusk hamletyzował, Kaczyński zwodził opinię publiczną, że on wcale prezydentem być już nie chce a Szmajdziński zaczął jeździć po Polsce. Dzięki temu kandydat mający 2 procent poparcia miał mozolnie piąć się w sondażach w górę. I faktycznie się wspiął. Dziś na byłego ministra obrony narodowej chce głosować już 3 procent Polaków.

Kiedy Donald Tusk ogłosił, że PO zorganizuje prawybory, w których sami członkowie partii wybiorą swojego kandydata na prezydenta komentatorzy skupili się na demokratycznym aspekcie całego zjawiska. Oto po raz pierwszy od dawna partyjne szaraczki stały się kimś więcej niż tylko megafonami powtarzającymi zdania stworzone w gabinetach liderów. Prawybory miały być wyrazem upodmiotowienia działaczy PO i wprowadzenia w Polsce nowej jakości. Słowa, słowa, słowa…

To, czemu naprawdę służą prawybory, obserwujemy obecnie. Szmajdziński jeździ po Polsce, Olechowski napina muskuły a media interesują się tylko liczeniem szabel w Platformie i tym co o Sikorskim powie Komorowski. Występ szefa MSZ w Bydgoszczy, gdzie prekandydat PO ustalał minimalny wzrost prezydenta, jest traktowany z całą powagą należną kampanii – choć przecież Sikorski nie spotkał się z ogółem mieszkańców grodu nad Brdą, ale jedynie z tymi bydgoszczanami, którzy w szufladach mają legitymację Platformy. A kulminacją prawdziwego sensu prawyborów była środa i Janusz Palikot show, czyli dyskusja nad tym czy ukarać posła z Lublina za to, że szukał PiS-owskich korzeni Sikorskiego. Dywagacje na temat tego czy Palikot zostanie ukarany nie schodziły wczoraj z czołówek serwisów, a w tle jak mantra powtarzane było: Sikorski, Komorowski, Komorowski, Sikorski.

Prawybory nie są, jak chcieliby widzieć niektórzy, rodzajem alibi dla Donalda Tuska na wypadek wyborczej porażki PO (na zasadzie: gdybyśmy wystawili tego drugiego to by wygrał, ale dla nas najważniejsza jest wewnątrzpartyjna demokracja). Prawybory to klucz do wyborczego sukcesu. Do końca marca media będą przez wszystkie przypadki odmieniały nazwiska dwóch prekandydatów, a Jerzy Szmajdziński może odwiedzać nawet dziesięć miast jednego dnia – i tak maksimum które może osiągnąć to trzydziestosekundowa wzmianka w telewizji regionalnej. Podobnie zresztą z całą resztą kandydatów. Z wyjątkiem jednego.

Jeśli PiS nie chce, aby wybory skończyły się zanim na dobre się zaczną, Jarosław Kaczyński i spółka powinni jak najszybciej przestać budować napięcie i ogłosić, że kandydatem partii będzie Lech Kaczyński (szanse na to, że będzie to ktoś inny są raczej iluzoryczne). To pozwoliłoby nieco zrównoważyć medialny przekaz i uświadomić Polakom, że wybory nie skończą się 28 marca, kiedy Hanna Gronkiewicz-Waltz policzy głosy i poinformuje świat kogo wskazali działacze Platformy. Jeśli PiS jeszcze chwilę poczeka, to może się okazać iż strata do Komorowskiego lub Sikorskiego jest zbyt duża. Bo tak jak kłamstwo powtarzane tysiąc razy jest prawdą, tak nazwiska prekandydatów PO odpowiednio często wymieniane mogą sprawić, że kandydat Platformy zacznie być postrzegany nie jako kandydat właśnie, tylko jako prezydent-elekt, który wybory (prawybory) już wygrał. Wtedy cała reszta kampanii wyborczej będzie już tylko formalnością.