Rząd kontra prawo

Rząd kontra prawo

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czy ktoś rozsądny godzi się na to, by handel syntetycznymi środkami psychotropowymi, nieznanego pochodzenia był legalny i pozostawał poza kontrolą organów państwa? Oczywiście, że nie. Ważne jednak jest to, by sposób walki z dopalaczami nie okazał się groźniejszy w skutkach niż same dopalacze.
Donald Tusk wziął się za sprawę dopalaczy jak dobry gospodarz. W sobotę i niedzielę zorganizowane grupy składające się z pracowników Sanepidu, policji i urzędów skarbowych wkroczyły do smartshopów z dopalaczami, zarekwirowały towar i opieczętowały drzwi wejściowe. Pretekstem do tak radykalnej akcji były przepisy ustawy o Państwowej Inspekcji Sanitarnej, umożliwiające badanie towaru zagrażającego życiu. Badanie, dodajmy, praktycznie nieograniczone w czasie. Oprócz nielicznych sklepów, w których oprócz dopalaczy znaleziono również regularne narkotyki, „na gorąco" w większości placówek nie stwierdzono złamania prawa przez sprzedawców i producentów. Mimo to zamknięto 850 sklepów z ponad 1600, a reszta już wie, że w poniedziałek nie ma po co otwierać interesu. Donald Tusk oświadczył, że sklepy zostaną zlikwidowane i sprzedaży dopalaczy nie będzie. I dodał, że jest gotów działać "na granicy prawa". W tym momencie przed oczyma stanęła mi twarz Zbigniewa Ziobro i jego słowa, że "ten pan już nikogo nie zabije".

Czy dopalacze szkodzą? Zapewne tak. Zapewne również uzależniają. Problem polega jednak na tym, że jak do tej pory państwo nie podjęło żadnych kroków prawnych i administracyjnych, aby rzetelnie ten proceder zbadać. Nie posiada też instrumentów do kontroli składu środków sprzedawanych w smartshopach. Zamiast grzęznąć w nieefektownych przepisach prawnych państwo wolało zadziałać głośno i z przytupem demonstrując wszem i wobec, że jest gotowe bronić obywateli nawet na przekór istniejącemu prawu. A raczej – jak to określił premier Tusk – „na granicy prawa", bo de facto wykorzystano lukę prawną, pozwalającą na przejęcie towaru nawet na 18 miesięcy, jeżeli istnieje podejrzenie, że zawiera on substancje szkodliwe dla zdrowia.

Kolejność działań powinna być odwrotna – najpierw powinno powstać odpowiednie prawo, zakazujące otwartego handlu i produkcji środków działających psychoaktywnie i destrukcyjnie, a dopiero potem w teren powinni wyruszyć kontrolerzy i organa ścigania. Rząd zapewnia, że zaczął się przyglądać rynkowi dopalaczy w styczniu 2009 roku – wtedy na rynku działało około 40 sklepów z tymi specyfikami. Rząd się przyglądał – a w tym czasie liczba sklepów zwiększyła się do 1600. „Przyglądanie się" pozbawione znamion działania doprowadziło do powstania potężnego, zorganizowanego rynku handlu i dystrybucji. Jest kadra, jest towar, są odbiorcy. I są pieniądze do zarobienia. I to – w świetle prawa – do zarobienia legalnie. Teraz pozostaje tylko czekać, aż właściciele sklepów zaczną masowo udawać się do sądów domagając się zwrotu towaru i wypłacenia rekompensaty za utracone zyski. I będą mieli do tego pełne prawo.

Ofensywa przeciwko dopalaczom była dobrze przygotowana. Przez cały tydzień media zapewniały jej „osłonę artyleryjską" – w postaci lawiny doniesień o zatruciach, a nawet zgonach spowodowanych użyciem dopalaczy. Atmosfera gęstniała – aż w końcu weekend do ataku ruszyła urzędnicza kawaleria. Trudno nie odnieść wrażenia, że byliśmy świadkami polityczno-medialno-wyborczego show. I tak zamiast dyskusji na temat częściowej depenalizacji miękkich narkotyków, których alternatywą stały się dopalacze, mamy efektowną szarżę, która może zakończyć się efektowną klapą. W najlepszym wypadku – dopalacze zejdą do podziemia, a handel nimi kwitł będzie w trudnym do skontrolowania internecie. W najgorszym – za jakiś czas sklepy znów zostaną otwarte, a my wszyscy, uosobieni przez Skarb Państwa, zapłacimy ich właścicielom za nieplanowany przestój w pracy.