ACTA straszniejsze niż premier Kaczyński?

ACTA straszniejsze niż premier Kaczyński?

Dodano:   /  Zmieniono: 
Po drugich z rzędu wygranych wyborach parlamentarnych Donald Tusk uznał najwyraźniej, że na kolejną reelekcję nie ma co liczyć, bo ze wszystkich sił próbuje zrazić do siebie wyborców.
Zaczęło się od exposé, a w nim zapowiedź "potu, krwi i łez", czyli cięć i reform, które nie mogły się Polakom spodobać. W końcu któż z nas woli oszczędzać niż wydawać? Potem nowa gwiazda Platformy, Bartosz Arłukowicz, zafundował (przy ogromnym udziale Ewy Kopacz - oddajmy jej sprawiedliwość) refundacyjny zamęt pacjentom, lekarzom i aptekarzom. Polacy nie zdążyli jeszcze po wyczynach Arłukowicza ochłonąć, a już rząd zaoferował im kolejne "niespodzianki". Najwyższa Izba Kontroli otrzymała uprawnienia do zbierania najbardziej "delikatnych" informacji o obywatelach (od wyznania, przez nałogi, po orientację seksualną), a internautom przedstawiono wizję kontrolowanego internetu, która to wizja może stać się ciałem po podpisaniu przez Polskę umowy ACTA.

Tego ostatniego Polacy już zdzierżyć nie mogli. Hakerzy z grupy Anonymous i teamu Polish Underground zaatkowali witryny rządowe, a dziesiątki tysięcy protestujących przeciw podpisaniu ACTA wyszło na ulice polskich miast. Tym razem jednak to nie górnicy, funkcjonariusze służb porządkowych czy kibice piłkarsce nieśli antyrządowe transparenty - protestować zaczęła młodzież, a więc najcenniejsza w oczach rządzących część elektoratu. Warto przypomnieć, że to właśnie młodzież, obawiając się powrotu do władzy Jarosława Kaczyńskiego, chętnie oddawała swoje głosy na Platformę Obywatelską. Jeszcze wczoraj mało kto wierzył, że po sześciu wyborczych porażkach oraz głośnych rozwodach z Joanną Kluzik-Rostkowską i Zbigniewem Ziobrą, Prawo i Sprawiedliwość jest jeszcze w stanie przejąć w Polsce władze. Dziś młodzież zapomniała jednak o mankamentach IV RP. Strach przed Jarosławem Kaczyńskim przyćmiła trwoga o wolność internetu. Wolność, która dla młodzieży jest warta ryzyka związanego z tropieniem układu przez premiera Kaczyńskiego. Czy rząd wiedział w ogóle jaką umowę zobowiązał się 26 stycznia podpisać?

Po tym, jak nie udało się podpisać umowy ACTA po cichu, Platforma desperacko próbuje wyjść z całej sytuacji z twarzą i uratować młodzieżowy elektorat. Problem w tym, że każda kolejna próba kończy się wbiciem piłki do własnej bramki. Donald Tusk udaje twardego polityka i oznajmia, iż nie ma zamiaru ulegać szantażom. A więc walka o wolność słowa jest szantażem, panie premierze? Minister Boni obiecuje konsultacje z premierem przed podpisaniem ACTA, a już następnego dnia oznajmia jednak, że ACTA muszą zostać podpisane, a konsultacji możemy się spodziewać... później. A więc najpierw podpis, potem konsultacje? "Dobrego policjanta" udaje Jarosław Gowin, który podzielił się z dziennikarzami swoimi obawami przed wprowadzeniem ACTA w życie, zapominając jednak, że nie jest już szeregowym posłem Platformy, ale ministrem jej rządu. Premierowi dostaje się więc nawet od swoich podwładnych.

Na domiar złego rząd ze wszystkich sił stara się nam uzmysłowić, że ACTA podpisać nie chce, ale musi. A zatem rząd posiada zobowiązania wobec kogoś innego niż obywatele? Dotychczas wydawało mi się (wbrew zaklęciom Jarosława Kaczyńskiego o kondominium), że Polska jest państwem suwerennym i jeśli rząd nie chce czegoś podpisać, to robić tego nie musi. Najwyraźniej jednak się myliłem.