Biurotwór złośliwy

Biurotwór złośliwy

Dodano:   /  Zmieniono: 
Zanim Margaret Thatcher została premierem Wielkiej Brytanii, powiedziała, że gdyby nagle zwolniono z pracy 30 proc. urzędników, nikt oprócz samych zainteresowanych by tego nie zauważył. Kiedy - już jako premier - tak właśnie zrobiła, rzeczywiście nikt tego nie zauważył. W Polsce nikt nie zorientowałby się, że zniknęła połowa, a może nawet 70 proc. urzędników. Byłby z tego za to fundamentalny pożytek ustrojowy: faktyczną władzę przestałby sprawować - nie wybierany przez obywateli - aparat urzędniczy. Zatem im mniej biurokracji, tym więcej demokracji. Biurokracja kosztuje nas 31,2 mld zł, czyli 7,5 mld dolarów rocznie.
Półmilionowa armia biurokratów Po 1989 r. rewolucja technologiczna objęła w Polsce pracę biurową. Prosta logika wskazuje, że w administracji publicznej powinno zapanować masowe bezrobocie. Nic takiego się nie stało. Chorą strukturę administracji centralnej przejęliśmy po PRL i żadnemu rządowi III RP nie udało się sprawić, by stała się funkcjonalna. To rządy są odpowiedzialne za rozdętą i niefunkcjonalną administrację, bo bez nich niemożliwe byłoby potrojenie liczby urzędników w III RP. Czy można się jednak temu dziwić, skoro dla rządzących to najwierniejszy elektorat, którego prawie 80 proc. chodzi na wybory? W Polsce utrzymujemy aż 520 tys. urzędników (w administracji państwowej, służby zdrowia, ubezpieczeń, wojskowej itp.), czyli prawie 4 proc. wszystkich zatrudnionych. Zakładając, że każdy z nich kosztuje podatników tylko 5 tys. zł miesięcznie (pensja, wyposażenie biur, służbowe samochody, koszty reprezentacyjne itp.), łatwo policzyć, że na biurokratów wydajemy co roku aż 31,2 mld zł, czyli więcej niż na ochronę zdrowia bądź edukację.

Urzędnicze dwory "Każde książątko chce mieć swych paziów, paziami są całe zastępy urzędników różnych rang, wyspecjalizowanych we wszystkich rodzajach służb, jakie tylko wyobraźnia zwierzchników potrafi wykoncypować" - tłumaczył sto lat temu rozwój biurokracji francuski ekonomista Henri Fa-yol. Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller zafundowali sobie dwory liczniejsze, niż mieli Władysław Jagiełło czy Stanisław August Poniatowski - łącznie zatrudniają ponad tysiąc osób. W II Rzeczypospolitej prezydenci zatrudniali nie więcej niż 40 urzędników. W latach 1990-1995 Lech Wałęsa potrzebował już 100 osób. Wszystkich przebił jednak prezydent Aleksander Kwaśniewski, którego obsługuje ponad 600 osób. Równie ekstrawagancki jest premier Leszek Miller: w jego kancelarii pracuje 556 urzędników. Przedwojenni szefowie rządów zadowalali się 40-70 urzędnikami. Choć wydaje się to niemożliwe, pod względem rozbudowy administracji centralnej bijemy na głowę nawet Francuzów uchodzących za niedoścignionych mistrzów biurokracji. We Francji istnieje tylko 32 ministrów, sekretarzy i podsekretarzy stanu, w Polsce jest ich aż 86.

Najgorsze urzędy w Polsce - Stanowiska w administracji, zwłaszcza samorządowej, mają przede wszystkim sprawiać satysfakcję i zapewniać komfort ludziom je zajmującym: krewnym, aktywistom angażującym się w kampanię wyborczą, kolegom z partii. Stanowisko to dla nich zapłata za wierną służbę. Tyle że jest to zapłata z kieszeni podatnika - mówi prof. Witold Kieżun z Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości im. Leona Koźmińskiego w Warszawie. Administracja jest politycznym lennem, umożliwiającym zatrudnianie swoich (często członków rodziny), co ma szczególne znaczenie w rejonach o wysokim bezrobociu, gdzie urzędy są najważniejszym pracodawcą. Syn kieleckiego starosty Stefana Strojnego został specjalistą ds. Unii Europejskiej w Powiatowym Zarządzie Dróg. Teodor Krzemiński, członek zarządu kieleckiego powiatu ziemskiego, załatwił swojej rodzinie wyłączność na dotacje na uprawy lasu w gminie Chęciny. Remigiusz Promny, szef Miejskiego Zarządu Budynków w Opolu, wydzierżawił słupy ogłoszeniowe firmie swojego szwagra. Takich przykładów są tysiące. - Mnożenie urzędniczych posad zwielokrotnia możliwości korupcji i jednocześnie paraliżuje system decyzyjny. Mnogość przepisów i urzędników różnych specjalności nie tylko wydłuża czas obsługi petenta, ale sprawia też, że urzędnicy zaczynają sobie wzajemnie przeszkadzać w jego załatwieniu - mówi Stefan Bratkowski, publicysta, pisarz, historyk. Ze skarg do rzecznika praw obywatelskich oraz spraw przegranych przez urzędy i urzędników w Naczelnym Sądzie Administracyjnym wynika, że złych urzędników jest dwudziestokrotnie więcej niż dobrych. Badania przeprowadzone na zlecenie "Wprost" przez Pentor dowodzą, że najgorzej funkcjonują urzędy w Podlaskiem, Małopolskiem, Dolnośląskiem, Łódzkiem i Lubuskiem, gdzie zaledwie co szósty, siódmy obywatel jest zadowolony z ich pracy.

Biurokracja antyobywatelska Choć biurokracja jest powołana do obsługi obywateli, tylko 4 proc. urzędów raz w tygodniu pracuje do godziny 17.00, pozostałe kończą pracę o 15.00, co oznacza, że osoby uczciwie pracujące nie mogą nic załatwić. Zaledwie co dwusetny urząd pracuje do 18.00, m.in. w Elblągu (środy), Rybniku (czwartki) oraz starostwa powiatowe w Środzie Wielkopolskiej, Wąbrzeźnie i Wejherowie. Od dziesięciu lat parlament nie może przyjąć ustawy, wedle której wnioski pozostawione przez urzędnika bez odpowiedzi w terminie trzech tygodni byłyby uznawane za załatwione pozytywnie. Taką ustawę chce obecnie przeforsować Platforma Obywatelska. Z kolei wicepremier Jerzy Hausner przygotowuje projekt ustawy, na mocy której urzędnicy odpowiadaliby finansowo za bezprawne decyzje. Projekt takiej ustawy pojawiał się w Sejmie już czterokrotnie (po raz pierwszy w 1995 r.) i nigdy nie został nawet odesłany do stosownych komisji. To sprawia, że urzędnicy są swego rodzaju świętymi krowami. Usprawnienie i zredukowanie administracji nie jest niemożliwe, o czym przekonuje choćby przykład Wielkiej Brytanii, gdzie w ostatnich 15 latach liczbę urzędników zmniejszono o jedną trzecią. Sprywatyzowano więc większość sektorów usług, którymi wcześniej zajmowało się państwo, m.in. telekomunikację, banki, gaz, elektryczność.

Biurokracja kontra wolny rynek Biurokracja najlepiej ma się w socjalizmie. I nic dziwnego, bo jak powiada Ludwig von Mises, autor fundamentalnego dzieła "Biurokracja", to Lenin zbudował idealne państwo biurokratyczne, skądinąd wzorowane na organizacji państwowej poczty. Z każdego obywatela Lenin uczynił kółko w wielkiej biurokratycznej machinie. Biorąc pod uwagę to, co o funkcjonowaniu biurokracji napisał von Mises, nie powinniśmy się dziwić, że banalne pozwolenie na budowę domu oznacza w naszym kraju biurokratyczną drogę przez mękę. Na początek musimy dostarczyć do urzędu gminy wniosek o pozwolenie na budowę, projekt techniczny zgodny z decyzją o warunkach zabudowy i zagospodarowania terenu (w trzech egzemplarzach), dokument stwierdzający prawo do dysponowania nieruchomością, na której prowadzona będzie inwestycja, prawomocną decyzję o warunkach zabudowy i zagospodarowania terenu. Skompletowanie tych dokumentów trwa kilka miesięcy. Następnie urząd rozpoczyna procedurę i zawiadamia o wszczęciu postępowania administracyjnego. Potem czeka na uwagi do prowadzonego postępowania administracyjnego od uczestniczących w nim stron. I dopiero wtedy wydaje decyzję o pozwoleniu na budowę. Po czternastu dniach od otrzymania decyzji przez strony staje się ona prawomocna.

Rosyjski antystandard - W Polsce przywykliśmy traktować wszechwładzę urzędników tak jak Sybirak traktuje zawieruchę śnieżną, czyli jak rzecz, która jest od nas niezależna, z którą poradzić sobie nie można - mówi Stefan Bratkowski. "Raj przyszłości widzi się jako wszechobejmujący aparat biurokratyczny" - pisał Ludwig von Mises. Lord Acton dodawał: "Cechą prawdziwej biurokracji jest szczere przekonanie jej personelu i zwolenników, że zaspokaja ona wszelkie lub co najmniej wszystkie istotne potrzeby w zakresie ciała i ducha. Wynika z tego, że inni "dostawcy" są zbędni. Ten kij ma jednak dwa końce, bo jak zauważył Józef Maria Bocheński w książeczce "Sto zabobonów": "Klasa urzędników jest rodzajem raka społecznego, który rozrasta się kosztem zdrowego organizmu i - jak rak - zabije go, jeśli się nie położy tamy jego rozwojowi". Kazik Staszewski w swoim hicie "Cztery pokoje" wśród przyczyn frustracji Polaków wymienia to, że "dużą część owoców pracy pożera aparat administracyjno-urzędniczy". Ma rację.

Grzegorz Pawelczyk Michał Zieliński