Najpierw psy, potem buldożery

Najpierw psy, potem buldożery

Dodano:   /  Zmieniono: 
Psy, szkolone do poszukiwania w gruzach ofiar śmiertelnych, które ponownie sprowadzono na teren katastrofy budowlanej w Katowicach, nie wskazały, aby pod gruzami znajdowały się ciała ofiar.
"Psy wskazały pięć miejsc, w których - jak można było sądzić -  znajdują się ciała przygniecionych przez konstrukcję osób. Jednak po przeszukaniu natrafiono tam jedynie na ślady krwi" - powiedział wicewojewoda śląski Artur Warzocha.

Dodał, że psy zostały już wycofane z rumowiska. Rzecznik śląskiej straży pożarnej Jarosław Wojtasik uściślił, że obydwa psy - jeden ze straży pożarnej w Nowym Sączu, drugi z Komendy Wojewódzkiej Policji w Krakowie - nadal są w dyspozycji ratowników i mogą być jeszcze użyte, więc efekt wprowadzenia ich na rumowisko nie jest ostatecznie przesądzony.

Ponowne skorzystanie z umiejętności psów miało na celu potwierdzenie przypuszczeń strażaków, że pod gruzami nie ma już ciał ofiar. Choć strażacy są tego niemal pewni, przed rozbiórką pozostałości hali przy użyciu ciężkiego sprzętu chcieli jeszcze raz wykorzystać możliwości szkolonych do tego celu zwierząt.

Psy już kilkakrotnie pomagały ratownikom na rumowisku, były to jednak zwierzęta szkolone do poszukiwania w gruzach żywych ludzi. Za pierwszym razem, w niedzielę, wskazały 13 lokalizacji, w  których - jak się okazało - były ludzkie zwłoki. Było to krótko po  tragedii. W niedzielę po południu psy nie wskazały już nikogo. W  poniedziałek skorzystano natomiast z psów szkolonych specjalnie do  wykrywania zwłok, stąd m.in. ich reakcja na krew.

Wicewojewoda Warzocha poinformował, że jeszcze w poniedziałek może zapaść decyzja, kiedy na teren katastrofy będzie mógł wjechać ciężki sprzęt. Obecnie debatuje nad tym zespół reagowania kryzysowego wojewody, z udziałem m.in. strażaków i ekspertów z  zakresu budownictwa. Ma powstać projekt i  harmonogram prac, gwarantujący ich przemyślane i bezpieczne prowadzenie.

"Nie zobaczymy tam natychmiast ciężkiego sprzętu i setek dźwigów, które będą rozbierały tę konstrukcję. Najpierw musi powstać projekt, potem można sukcesywnie przystąpić do spokojnej i  bezpiecznej rozbiórki tego, co pozostało" - powiedział komendant śląskiej Państwowej Straży Pożarnej, nadbrygadier Janusz Skulich.

Dodał, że wprowadzenie na miejsce ciężkiego sprzętu musi nastąpić w porozumieniu z właścicielem hali - Międzynarodowymi Targami Katowickimi - który zatrudni specjalistyczne firmy i  zapłaci za ich pracę. Według wiedzy komendanta, właściciel obiektu deklaruje bardzo szybkie działania w tym zakresie; nawiązano już kontakt z firmami. Ich praca może trwać nawet kilka tygodni.

Podczas konferencji dowódca akcji ratunkowej odpowiadał na  wiele zarzutów dotyczących oceny akcji, które pojawiały się m.in. w zagranicznej prasie. Za nieuzasadnione uznał spekulacje, że  niektóre ofiary tragedii zginęły porażone prądem z transformatora wysokiego napięcia, który był zlokalizowany w pobliżu zawalonej części hali i pracował, zapewniając oświetlenie terenu wokół niej. Nie wykluczył natomiast, że w momencie katastrofy mogło dojść do  porażenia prądem od uszkodzonych przewodów elektrycznych.

Skulich odrzucił też zarzut przedwczesnego zakończenia akcji poszukiwawczej, którą przerwano po niespełna dobie od chwili zawalenia hali. Jego zdaniem była to decyzja bardzo przemyślana i  racjonalna, podjęta po konsultacjach m.in. ze specjalistami z  zakresu medycyny katastrof (czy ktoś jeszcze mógł przeżyć w  gruzach) oraz z zakresu statyki budowli (na ile konstrukcja hali może zagrażać ratownikom).

"Do tego należy dodać godziny wyczekiwania, bo może zdarzyć się cud. Ale w pewnym momencie ktoś musiał przekazać informację, że prawdopodobieństwo odnalezienia kogoś pod gruzami jest bliskie zeru" - powiedział komendant. "Do końca życia będę miał tę  wątpliwość" - dodał, pytany, czy przerywając akcję nie miał cienia wątpliwości, że pod gruzami mogą jeszcze być żywi ludzie.

Skulich i wojewoda śląski Tomasz Pietrzykowski odpierali także zarzuty dotyczące nieskorzystania z pomocy oferowanej przez będącą na miejscu grupę niemieckich ratowników z psami. Według komendanta, który podczas trwania akcji zdał Niemcom szczegółową relację z jej przebiegu i podjętych działań, ich pomoc nie byłaby już skuteczna, a wszelkie działania, które niemieccy ratownicy mogli wykonać, zostały już podjęte. Skulich zaprzeczył, jakoby polskim ratownikom brakowało w akcji potrzebnego sprzętu.

Dyrektor Wydziału Polityki Społecznej w Śląskim Urzędzie Wojewódzkim, Ewa Kolonko, przypomniała o formach świadczonej poszkodowanym i ich bliskim pomocy. Nadal działają telefony informacyjne, udzielana jest pomoc psychologiczna i prawna. Ustalono, że - aby zapobiec chaosowi - pomoc koordynować będą miejscy pełnomocnicy, powołani przez prezydentów poszczególnych śląskich miast.

Zgłaszają się również rozmaici darczyńcy - firmy i instytucje, które chcą finansować pomoc. Przekazanymi przez nich środkami dysponować ma wojewoda śląski. Konsul generalny Republiki Czeskiej w Katowicach, Jozef Byrtus, w imieniu czeskiego rządu zadeklarował przekazanie stronie polskiej 720 litrów krwi. Wojewoda, zgodnie z  procedurą, wystąpił do Instytutu Hematologii w Warszawie o zgodę na przyjęcie tego daru.

Podczas konferencji nie podano ostatecznych danych, dotyczących liczby ofiar katastrofy. Nadal nie zidentyfikowano wszystkich z 67 (jak dotychczas podawano) ofiar śmiertelnych. Pięć osób jest zaginionych, choć nie wiadomo do końca, czy na pewno były one w sobotę w miejscu katastrofy. Policja apeluje do  bliskich osób, które mogły być na wystawie gołębi, a dotychczas nie powróciły, o zgłoszenie tego faktu.

ks, ss, pap