Aleksandra Cieślik, „Wprost”: „Dla mamy i taty. Za to, że rozbudziliście we mnie miłość do poznawania świata" – to dedykacja z nowej powieści. Dużo zawdzięczasz rodzicom?
Przemysław Piotrowski: Bardzo. Oni mnie wychowali i zaszczepili zainteresowanie różnymi rzeczami, w tym podróżami.
Masz dość bezkompromisowe podejście do zbierania materiałów do książek. Skąd taka postawa?
Byłem wcześniej dziennikarzem i nie zastanawiam się, czy coś trzeba sprawdzić, zweryfikować, tylko po prostu to robię. Pracując przez kilkanaście lat w mediach, nauczyłem się, że nie można zakłamywać rzeczywistości. To kończy się – w najlepszym wypadku – telefonami od oburzonych czytelników, słuchaczy czy widzów, a w najgorszym na sprawach sądowych i milionowych odszkodowaniach. Czuję odpowiedzialność za słowo i wiem, że po moją książkę może sięgnąć każdy, nawet ekspert z danej dziedziny. Przykładem jest wyjazd do Kolumbii przy pisaniu „La Bestii”. Musiałem tam dotrzeć, pochodzić śladami Lusia Garavito (seryjnego mordercy – red.), porozmawiać z ludźmi, którzy go znali i mieli z nim kontakt. Mam po prostu takie podejście – chcę być uczciwy wobec czytelnika.
Podczas pracy nad jedną z książek trzymałeś w dłoni ludzkie serce podczas sekcji zwłok. Jak?!
Serce i nie tylko – także żołądek, wątrobę i mózg.
Zaprzyjaźniony patomorfolog zapraszał mnie na sekcje, żebym mógł obejrzeć, jak to wygląda. Wszystko tłumaczył. Dzięki temu na papierze potrafię taką scenę przedstawić rzetelnie, wiarygodnie.
I tak ma się sprawa odnośnie do całej reszty. Myślę, że czytelnik to czuje, zaczyna mi ufać.
Powiedziałeś, że nie można przekonująco pisać o strachu, jeśli samemu się go nie doświadczyło. Co najbardziej przeraziło cię w życiu?
Sytuacja w wesołym miasteczku, kiedy zaginęła mi córka. To było najbardziej przerażające 10-15 minut w życiu. Miała zaledwie dwa lata, trzymałem ją za rączkę i na chwilę puściłem – był tłum ludzi i ona zniknęła. W mojej głowie i wyobraźni przewijały się najgorsze, najczarniejsze scenariusze. To było okropne uczucie, przerażające. Na szczęście córka się odnalazła, a ja wiedziałem, że muszę przelać te emocje na papier. I tak powstał pomysł na cykl z Lutą oraz książka „Prawo matki”, gdzie głównej bohaterce ginie córeczka. To uczucia, których przeciętny człowiek nie doświadcza na co dzień. Dobry pisarz powinien doświadczać życia w każdy możliwy sposób. Szczęścia, nieszczęścia, smutku, radości. Ktoś, kto nie przeżył w życiu niczego, nic ciekawego nie napisze.
„Mężczyzna, który rozmawiał z hienami” to twoja najnowsza książka. Tam wszystko ma drugie dno – jest piękne otoczenie Parku Narodowego, a każdy z bohaterów skrywa tajemnice. Napisałeś: „Afryka jest mistrzynią w wykorzystywaniu ludzkich słabości i wyciąganiu z człowieka pierwotnych instynktów”. Co takiego ma ta Afryka? Czego doświadczyłeś i przelałeś to na papier?
Afryka na pewno jest wyjątkowa. Nie wybacza głupcom, ludziom nieprzygotowanym, nie mającym do niej szacunku... A to, czego tam doświadczyłem, to Czytelnicy i Czytelniczki dowiedzą się, jak sięgną po lekturę. Niby to tylko fikcja, ale zawarłem w niej sporo z własnych doświadczeń.
A teraz taki cytat: „Chłopak ma na imię Borys i jest, jak to się dzisiaj mówi, influencerem. Towarzyszy mu 23-letnia Anna, która podobnie jak jej partner zajmuje się niczym”. Nie lubisz influencerów?
Przede wszystkim mam tu na myśli patoinfluencerów tworzących swój content na bazie bardzo prymitywnych, często wulgarnych, nieprzystających do szeroko pojętej kultury treściach. To przerażające – ich spotkania, język, przekleństwa. Młodzież to ogląda, wyciąga wnioski, przenosi do szkoły, na ulicę. Natomiast trzeba brać też pod uwagę kontekst, a dokładnie to, kto wypowiada te słowa. A wypowiada je główny bohater, Bernard Dubois – człowiek starej daty, syn ambasadora, wychowywany w wyższych sferach, chodzący do brytyjskich szkół, wyedukowany, elokwentny dżentelmen, zupełnie z innego świata niż influencerzy, dlatego tym bardziej się temu wszystkiemu dziwi. Dla niego ich zachowanie jest kompletnie niezrozumiałe.
A ile ty masz wspólnego z Bernardem?
Coś tam pewnie mam, bo każdy główny bohater czerpie po trosze od swojego stwórcy. W każdym razie na pewno to, że wkurza mnie patoinfluencing. Jest jak rak, który karmi się niedojrzałością dzieci i młodzieży. Ludzie to wykorzystujący są odstręczający i obrzydliwi.
Porozmawiajmy o zarobkach pisarzy. Niedawno kij w mrowisko włożyła autorka „Chłopek”, Joanna Kuciel-Frydryszak. Inni informowali, że do nich za egzemplarz trafia po kilka złotych. Dlaczego?
Rozumiem te zarzuty. Zakładam, że autorka miała źle skonstruowaną umowę i zapewne na niski procent. Za taki sukces miała prawo zażądać więcej. Jeśli jest tak, jak podejrzewam, to zgadzam się z nią w stu procentach, wszak doskonale ją rozumiem, bo też swego czasu podpisywałem gorsze umowy. Tylko że, no właśnie… Cała ta afera w mojej ocenie zaszła za daleko, bo wychodzi na to, że każdy pisarz czy pisarka chciałby zarabiać dobre pieniądze. A tak się nie da. Jedni zarabiają mniej, inni więcej – tak jak w każdym innym zawodzie. Są pisarze bardzo popularni dostający ogromne pieniądze – miliony złotych rocznie. Jest grupa popularnych, którzy zarabiają kilkadziesiąt czy kilkaset tysięcy, a są też tacy, którzy zarabiają bardzo mało albo w ogóle. I nie ma co się na to obrażać, bo tak wygląda ta branża. Tu nikt nie da nikomu pieniędzy za darmo. Jeśli książka jest słaba albo po prostu się nie sprzeda, to kasa za nią z nieba nie spadnie.
Nie każdy może być pisarzem, bo choć każdy z nas potrafi pisać, to myk polega na tym, że trzeba umieć pisać tak, aby ktoś inny chciał to czytać. I o to w tym wszystkim chodzi. Rynek jest dość brutalny i szybko to weryfikuje.
Inny problem to wydawcy oferujący autorom złodziejskie stawki i wydający książki, które nigdy nie powinny być wydane. Robią to wręcz hurtowo, sztucznie tworząc nadpodaż, która jest tak ogromna, że większość tytułów, nawet naprawdę dobrych, przepada w tsunami tych gniotów. Potem jest płacz i lament, że książki są sprzedawane poniżej ceny wytworzenia, a autor nic z tego nie ma. Nie ma, bo mieć nie może. Nikt na tym nie zyskuje. Jest jeszcze kwestia streamingów, ale to już historia na inna okazję. Może kiedyś o tym opowiem.
Czego dziś potrzebują czytelnicy w Polsce?
Przede wszystkim dobrej książki. Wiadomo, trendy są różne, a teraz jest ten na young adult. Ja na szczęście poruszam się w kryminale – gatunku odpornym na wahania tychże trendów... On zawsze jest wysoko, ludzie takiej tematyki szukają. Co innego wspomniana nadpodaż, która sprawiła, że hurtowo produkowane kryminały stały się do siebie bardzo podobne.. Ja natomiast zawsze lubiłem iść pod prąd i postanowiłem, że gdy wszyscy inni walczą o ten kawałek tortu, ja odświeżę klasykę, która chyba została trochę zapomniana, a przynajmniej odstawiona na boczny tor.
Mój główny bohater nie jest kolejnym zapijaczonym detektywem, który sam nie wie, czego chce od życia. Postawiłem na człowieka elokwentnego, wykształconego, z brytyjskim sznytem.
No i uciekłem od tych wszystkich technik śledczych. W „Mężczyźnie, który rozmawia z hienami” liczą się przede wszystkim ludzki intelekt, doświadczenie i umiejętność dedukcji. Mam nadzieję, że to będzie prawdziwa gratka dla fanów kryminału.
Powiedziałeś o young adult i o tym, że ten trend pewnie minie. Czy uważasz, że za 10 lat młodzi ludzie będą sięgać jeszcze po książki?
Tak. Wieszczono koniec radia, gdy pojawiły się telewizja, internet. Radio dalej jest, ma się świetnie. Jest prasa, która też miała zniknąć. Została okrojona, ale nadal funkcjonuje. Książki również zostaną. Może będzie więcej audiobooków, może więcej ebooków, ale treść dalej będzie ważna. Ludzie będą tego potrzebować. I bardzo się cieszę, że młodzież zaczęła czytać young adult. Jestem pewien, że za kilka lat, gdy gust się zmieni, przyjdzie do mnie. Ja zaś przyjmę nowych Czytelników i Czytelniczki z otwartymi ramionami.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.