Umarł western, niech żyje streetstern

Umarł western, niech żyje streetstern

Dodano:   /  Zmieniono: 
„Królowie nocy” świetnie oddają duszny klimat miejskiej dżungli. Wygląda na to, że podobnych filmów będziemy mieli coraz więcej.
Program „zero tolerancji" zmienił Nowy Jork. Jego autor, Rudy Guliani, pewnie nawet nie przypuszczał, że ta akcja zmieni także kino. A tu proszę. Na naszych ekranach ciągle gości „American Gangster”, teraz weszli „Królowie nocy”. Pierwszy film, z imponującymi kreacjami Denzela Washingtona i Russela Crowe, pokazuje świat dilerów narkotyków i walczących z nimi policjantów na przełomie lat 60. i 70.. Drugi, z Joaquinem Phoenixem w roli głównej, porusza się po tych samych rewirach – z tym, że akcja rozgrywa się dwadzieścia lat później. W obu filmach dominuje jedna myśl: Nowy Jork to siedlisko zła, którego nie można okiełznać.
To prawda. Przez dziesięciolecia Nowy Jork rzeczywiście był miastem, w którym nie wychodziło się na ulicę po zapadnięciu zmroku. Dopiero Giuliani zdołał to okiełznać. I błyskawicznie podchwycili to filmowcy. Powtarza się tutaj schemat, jaki zadziałał przy powstaniu westernu. Pierwszy film z tego gatunku („Napad na ekspres") nakręcono w 1903 roku, czyli niewiele później niż podbój Dzikiego Zachodu rzeczywiście się zakończył. Przez kilka dekad miliony ludzi chodziły do kina, aby zobaczyć filmowe historie o walce dobra ze złem w plenerach amerykańskiego interioru. Po latach konwencja tego gatunku się wyczerpała. Życie nie znosi jednak próżni, także miejsce westernu powoli wypełnia streetstern. To także proste filmy o starciu białych i czarnych charakterów. Zmieniły się tylko plenery, Góry Skaliste i Rio Grande zastąpiła miejska dżungla Nowego Jorku.
„American Gangster" i „Królowie nocy” to świetne produkcje i dobrze rokują nowemu-staremu gatunkowi. Wszystko wskazuje na to, że jest on skazany na sukces. Przecież lubimy tylko te filmy, które już wcześniej oglądaliśmy.

„Królowie nocy" („We Own the Night”), reż. James Gray, USA, 2007