Demony nazizmu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Małe, spokojne miasteczko, w którym życie toczy się leniwym rytmem. Dookoła lasy i pola. Cisza, spokój jakby świat poza horyzontem nie istniał. A jednak w domach mieszkańców czają się potężne demony, które dodatkowo są odpowiedzialne za różne procesy zachodzące w tzw. wielkim świecie. Znacie? Znamy. To posłuchajcie.
Filmów na temat okrucieństwa małych społeczności, ukrywanego za parawanem malowniczego krajobrazu i uroczej okolicy, kilka by się znalazło. Weźmy np. „Dogville" Larsa von Triera ukazujący na przykładzie niewielkiej mieściny, że kobieta jest „Żydem XXI wieku” jak to malowniczo opisała Kinga Dunin, a tak naprawdę pokazujący przede wszystkim to, że demony nietolerancji i okrutne wykorzystywanie słabości przez siłę, jest wszechobecne. Albo „American Beauty” kpiące z amerykańskiego przedmieścia pełnego białych domków z ogródkiem branych na kredyt – obiektu marzeń każdej amerykańskiej rodziny. Teraz do tego grona dołącza produkcja europejska – „Biała wstążka”. I trzeba od razu powiedzieć, że dołącza w niezłym stylu.

„Biała wstążka" przenosi nas do Austrii na kilka miesięcy przed rozpoczęciem I wojny światowej. Widz trafia do niewielkiego miasteczka które, jak śpiewał Jacek Kleyff, „szczyci się co najwyżej istnieniem na mapie”. Oś akcji stanowi seria tajemniczych wydarzeń – najpierw lekarz omal nie traci życia, kiedy jego koń potyka się o żyłkę rozciągniętą pomiędzy drzewami. Potem dochodzi do tajemniczego pobicia kilkuletniego syna lokalnego arystokraty. Wreszcie pobite zostaje upośledzone dziecko, które jest maskotką mieszkańców miasta. Śledztwo w tej sprawie próbuje przeprowadzić nauczyciel miejscowej szkoły, który odkrywa, że sprawcą zbrodni jest…

No nie zdradzanie tego popsułoby w jakiejś mierze przyjemność z oglądania filmu, więc niech to pozostanie tajemnicą. Film nie jest jednak, broń Boże, kryminałem z początku XX wieku. Oglądając białą wstążkę mamy szansę na przeprowadzenie wiwisekcji tradycyjnego niemieckiego społeczeństwa (mimo, że rzecz rozgrywa się w Austrii) i wytłumaczenie fenomenu… nazizmu. Tak, tak – zdaniem reżysera i scenarzysty nazizm nie narodził się wraz z klęską Niemiec w I wojnie światowej, ale znacznie wcześniej. Przyszli fani Adolfa Hitlera i jego drużyny kształtowali swoje charaktery jeszcze  przed I wojną światową.

Centralną postacią, kluczową dla zrozumienia o co chodzi reżyserowi jest demoniczny pastor protestancki, który wychowuje swoje dzieci zgodnie z zaleceniami pruskiej szkoły wychowania. Dzieci to w tym modelu mali dorośli, którzy muszą ubierać się elegancko, zachowywać się odpowiedzialnie, a zamiast przytulać je na dobranoc należy mieć pod ręką trzcinkę, by trzasnąć je po czterech literach wtedy, gdy np. spóźnią się na kolację (sic!). Pastor – jak na ultrakonserwatystę przystało – nie uśmiecha się, dużo mówi o karze za grzechy i odpowiedzialności, a dzieci zwracają się do niego per „panie ojcze". Fantastycznym przykładem modelu wychowawczego w jego wykonaniu jest scena, która następuje po tym, jak jego dzieci spóźniają się na kolację. Najpierw otrzymują wykład na temat swojej krnąbrności, potem słyszą zapowiedź kary (10 uderzeń trzciną, a co), a potem dowiadują się, że… na karę muszą poczekać jeden dzień, aby dobrze przemyśleć swoje winy. To już nie jest kara rodzicielska tylko wyrok. Żeby było jeszcze ciekawiej, dzieci muszą zgodzić się, że kara jest słuszna i na znak poddaństwa pocałować ojca w rękę. A gdy przychodzi do wymierzenia kary, jedno z dzieci musi samo przynieść trzcinkę ojcu, by chwilę później poczuć ją na swoich plecach. Makabra.

Łatwo domyśleć się jakie są skutki takiego „zimnego chowu". Dzieci w których narasta frustracja w życiu codziennym, prezentują ślepe posłuszeństwo wobec każdego autorytetu, ale kiedy zdobywają odrobinę kontroli nad swoim światem zmieniają się w okrutnych sadystów, którzy bez zmrużenia oka potrafią posuwać się do okrutnych manifestacji własnej niezgody na świat. I tak rodzili się naziści – zdaje się nam mówić reżyser.

Warte zauważenia jest jednak to, że reżyser pokazuje też lepszą stronę tego dziwnego i dawno już nieistniejącego świata jakby chcąc powiedzieć, że konserwatyzm ma swój urok, ale w nadmiarze – tak jak każda skrajność – staje się groźny. Tak jak pastor jest oskarżeniem ortodyksyjnego pruskiego konserwatyzmu, tak miłość nauczyciela do pewnej młodej damy jest pochwałą konserwatyzmu rozsądnego. Kobieta pociąga mężczyznę fizycznie – a mimo to nie lądują z nią w sianie przy drugim spotkaniu. Przeciwnie – zanim wymienią pierwszy pocałunek mężczyzna poznaje rodziców swojej wybranki, a potem musi przetrwać rozłąkę, która ma być testem dla uczuć obojga. Kiedy zaś, podczas jednego ze spotkań nauczyciel chce pojechać z dziewczyną nad jezioro i rozbić tam piknik – ona prosi, żeby z takimi szaleństwami poczekali do ślubu. Nie ustępuje nawet wówczas, gdy jej narzeczony zapewnia iż nie urazi w niczym czci swojej przyszłej żony. I mężczyzna przystaje na jej prośbę! Może to brzmi nieco zabawnie i trąci myszką – ale czy takie relacje między mężczyzną a kobietą nie są bardziej pociągające niż historie o czternastolatkach gotowych iść do łóżka z pierwszym lepszym zamożnym człowiekiem, który kupi jej upragnionego iPhone’a? Ja w każdym razie wybieram nauczyciela.

Czy konserwatyzm i tradycjonalizm są więc złe i dobre? Na to pytanie odpowiedzi nie ma. Wszystko zależy bowiem od tego, kto i jak wciela ich ideały w życie.