"Skóra, w której żyję": nieudana adaptacja Almodóvara

"Skóra, w której żyję": nieudana adaptacja Almodóvara

Dodano:   /  Zmieniono: 
Dramat „Skóra, w której żyję” Pedro Almodóvara wzbudził uśmiech na twarzach uczestników 64. festiwalu filmowego w Cannes. Uśmiech był jednak niezamierzony, co oznacza, że szanse Almodóvara na Złotą Palmę, nie są chyba w tym roku zbyt duże.
W najnowszym filmie Almodóvara w rolę dr. Roberta Ledgarda, chirurga plastycznego specjalizującego się w rekonstrukcji twarzy, wcielił się jeden z ulubieńców hiszpańskiego reżysera – Antonio Banderas. I trzeba przyznać, że hiszpański aktor to najmocniejszy punkt filmu - tylko jemu udało się stworzyć naprawdę wiarygodną postać. Pozostali bohaterowie są mocno przerysowani. Najgorzej wypada Marisa Paredes, która zbyt teatralnie gra asystentkę doktora. Potencjalną dramaturgię „Skóry, w której żyję" najbardziej jednak niszczą groteskowe dialogi. Trudno powiedzieć, czy wina leży po stronie reżysera, który nie potrafił poprowadzić aktorów, czy zły jest po prostu sposób narracji.

Sama historia jest bowiem bardzo interesująca. Żona dr. Ledgarda spłonęła w wypadku samochodowym. Teraz bohater cały swój czas poświęca dziś na eksperymentowaniu. Jego królikiem doświadczalnym jest kobieta o imieniu Vera (Elena Anaya), którą przetrzymuje w swoim domu od dawna. Nie wiemy dlaczego Vera się na to zgodziła - wiemy za to, że Ledgard próbuje stworzyć sztuczną skórę. Powód jednak nie jest naukowy, a osobisty. Skrywa go przeszłość Ledgarda, którą reżyser powoli ujawnia. Czujecie ten dreszczyk na plecach? Niestety nie poczujecie go podczas filmu. Wraz z upływem czasu coraz mniej angażujemy się w historię, a thriller niepostrzeżenie zmienia się w komedię.

Po raz pierwszy w swojej karierze Almodóvar oparł scenariusz na książce - sięgnął po powieść „Tarantula" Thierry'ego Jonqueta. I chyba nie powinien brać się więcej za cudze pomysły - niech lepiej zaufa swojej wyobraźni, jak czynił to do tej pory.