"Cameron powinien się modlić o wyborczą porażkę"

"Cameron powinien się modlić o wyborczą porażkę"

Dodano:   /  Zmieniono: 
Ofiarą nadmiernych wydatków Browna nie będzie Cameron, ale sam Brown - twierdzi publicysta "The Independent" Dominic Lawson.
Niewiele przyjęć można zaliczyć do naprawdę niezapomnianych. Jedno, które utkwiło mi szczególnie w pamięci to przyjęcie zorganizowane przez Conrada Blacka, w tym czasie właściciela Daily Telegraph. Było to 9 kwietnia 1992 roku, w noc wyborów powszechnych. W tygodniach poprzedzających to wydarzenie wydawało się, że konserwatyści przegrają, a Neil Kinnock zostanie premierem. Sytuacja: ludzie z pierwszych stron gazet popierający Partię Pracy, przewidywane upokorzenie nie tylko konserwatystów, ale samego organizatora przyjęcia, który będzie musiał patrzeć jak przez niego zapłaconym szampanem wznosi się toast za konkurentów.

Przygnębienie, jakie okryło popleczników Partii Pracy w mediach - nie mówiąc już o nastrojach na samym przyjęciu – było trudne do wyobrażenia sobie. Robert Harris nazywał publiczność kłamcami i ogłosił w swoim dziale w Sunday Times, że Partia Pracy, w kształcie, w jakim wtedy była, już nigdy nie wygra wyborów. Cóż, wszyscy wiemy, co wydarzyło się później. Po kilku miesiącach od niespodziewanej wygranej konserwatystów funt został wyrzucony z ERM. Konserwatyści uważali, że uczestnictwo w tym klubie jest jedynym gwarantem dobrego stanu gospodarki przyszłego dobrobytu. W tej sytuacji reputacja partii została kompletnie rozbita.

Polityczna egzekucja została przesunięta o 5 lat. Jednak długo przed momentem, gdy torysi zostali usunięci z konkurencji w 1997 roku, uświadomiono sobie, że największym pechem była wygrana w poprzednich wyborach. Gdyby w 1992 roku Kinnock zwyciężył, problemy z walutą uderzyłyby go tak samo. W pewnym stopniu może nawet sytuacja byłaby gorsza dla rządu Partii Pracy, ponieważ jej reputacja w zakresie ekonomii była niepewna. Kryzys jeszcze bardziej wzmocniłby sceptycyzm wobec laburzystów.

Torysi Davida Camerona panikują, gdy publikuje się wyniki sondaży – ostatnio ich przewaga nad Partią Pracy stopniała do sześciu punktów procentowych. Wspominam stare czasy żeby ich pocieszyć. Oczywiście, chcą wygrać majowe wybory, i mają na to jak największe szanse, muszą jednak wiedzieć, że ze ściśle politycznego punktu widzenia zwycięstwo Partii Pracy będzie niekorzystne dla labourzystów.

Kiedy James Purnell, jeden z najbardziej błyskotliwych popleczników Blaira ogłosił w ubiegłym tygodniu, że nie będzie walczył o fotel w najbliższych wyborach, zastanawiałem się czy jego myślenie nie pokrywa się przypadkiem następującą wizją: mimo, że byłoby nieprzyjemnie przegrać wybory, to jeszcze trudniej byłoby znieść zasiadanie w parlamencie jako członek Partii Pracy, jeżeli Brown wygra 6 maja i pozostanie na stanowisku premiera.

Pozostawiając na boku perspektywę pozostania pod rządami ponurego mizantropa, jakim jest Brown (i chodzi właśnie o to, a nie o rzekome terroryzowanie ludzi przez premiera); jakie jest polityczne i ekonomiczne dziedzictwo, które pozostawia po sobie i samej sobie Partia Pracy? Rysuje się scena podobna do tej, która kończy Conrad's Heart of Darkness, kiedy Kurtz w chwili olśnienia woła „Horror! Horror!". Ofiarą grającego w rugby premiera nie będzie wcale Cameron, ale on sam. To właśnie Brown  - Pan Publiczna Inwestycja, musiałby obniżyć wydatki budżetowe na skalę jakiej jeszcze nie było co może spowodować morderczy konflikt między Partią Pracy, a jej sponsorami, związkami zawodowymi. Wystarczająco upokarzające są ogromne długi Wielkiej Brytanii, a być może będzie trzeba się rzucić w niezbyt czułe ramiona Międzynarodowego Funduszu Walutowego.

Także David Cameron nie ma się czym pochwalić w materii walki z kryzysem. To właśnie on, przed krachem kredytowym angażował się w antycykliczną politykę finansową, która zostawiła kraj z gigantycznymi długami. A to co innego niż okresowe problemy związane z recesją. Więc kiedy George Osborne stale oskarża Browna o to, że „nie naprawił dachu kiedy  świeciło słońce" wystarczy przypomnieć, że polityka proponowana prze Partię Konserwatywną była właśnie przeciwko „naprawianiu dachu”.

Jak pokazują wydarzenia poprzedzające lato 1992 roku, niewiele jest sprawiedliwości w polityce. Tak jak wtedy, Brown będący w opozycji mógł z korzystać z upadku ekonomicznych pomysłów konkurencji (które zresztą bezkrytycznie popierał), tak teraz Cameron może mieć nadzieję, że i on skorzysta na niepowodzeniu strategii, którą sam popierał. Jest bardzo prawdopodobne, że wyborcy będą chcieli zobaczyć porażkę Browna, że Cameron i Osborne dostaną swoją szansę na posprzątanie bałaganu po poprzedniku. Należy jednak również brać pod uwagę makabryczną wizję ponownie wybranej Partii Pracy, która rozbija państwo – statek o podatkowe skały.

Nie jest to wizja całkiem pozbawiona prawdopodobieństwa. Biorąc pod uwagę system wyborczy, który w ubiegłych wyborach zadziałał przeciwko torysom. Nawet gdyby ich partia miała być największą w parlamencie po majowych wyborach, to Cameron nie mógłby od razu organizować rządu. Obecny premier ma do tego konstytucyjne prawo. Przywilej ten wykorzystał na przykład Ted Heath w 1974 roku. A teraz, tylko przez chwilę, spróbujcie sobie wyobrazić jak wyglądałby parlament liberalno-laburzystowski w 2010 roku. Wyobraźcie sobie na przykład relacje między Brownem, a kanclerzem Vincem Cablem, który Browna określa mianem „pół-Stalin pół-Jaś Fasola." Kto będzie ich politycznym beneficjentem?

PP