"Współczesny Brytyjczyk nie rozumie wojny"

"Współczesny Brytyjczyk nie rozumie wojny"

Dodano:   /  Zmieniono: 
"Społeczne pragnienie, by wojny toczyć szybko - i doprowadzać je do ostatecznego zwycięstwa - jest sygnałem ostrzegawczym dla naszych rządów" - pisze na łamach "The Guardian" Andy Beckett.
Brytyjczycy, mieszkańcy kraju, który toczy wojny bez przerwy od piętnastu lat, wciąż mają problem z ich zrozumieniem. Dwa tygodnie temu gazety pisały o impasie w Libii, dzisiaj ograniczony brytyjski wkład w operację NATO opisywany jest przez dziennikarzy jako duży międzynarodowy sukces. Zdaniem publicysty podobnie było w przypadku innych dużych operacji: od Iraku, przez Kosowo, aż do Afganistanu. Media zmieniały swoje nastawienie z pesymistycznego na optymistyczne - i z powrotem.

Beckett przypomina artykuł pod tytułem "Wstyd zdajców", który w 2001 roku, wkrótce po zdobyciu Kabulu przez siły koalicji, ukazał się w" The Sun". Gazeta pisała wówczas: "Ludzie małej wiary mówili, że nie uda wygrać się wojny przed początkiem zimy. Mylili się! Mówili, że po stronie sojuszu będą setki - a nawet tysiące ofiar... Mylili się! Mówili, że Amerykanie zbombardują tysiące niewinnych cywili... Mylili się!" Zdaniem publicysty po dziesięciu latach to wszystko brzmi przeraźliwie zaściankowo. Brutalna wojna zredukowana została do sprzeczki na Fleet Street.

Dziennikarz uważa, że w rzeczywistości współczesne wojny są skomplikowane, a ich bieg często jest nieprzewidywalny - szczególnie w odległych państwach, o których nie wiemy zbyt wiele. Odkąd Wielka Brytania zawarła pokój ze swoimi wrogami w 1945 roku i wycofała się z niemal wszystkich kolonii w latach 50-tych i 60-tych, brytyjskim żołnierzom przyszło walczyć w odległych, nieznanych im miejscach. Wojowniczy brytyjscy dziennikarze, którzy pisząc o takich konfliktach z bezpiecznej odległości, oceniają działania Armii Wyzwolenia Kosowa lub Narodowej Rady Libijskiej oraz mówią o najlepszej taktyce militarnej, powinni być bardziej ostrożni - radzi publicysta.

Zdaniem Becketta brytyjska prasa woli pewniki i ogólniki, od niuansów i drobnych uwag. Kim są przywódcy ruchu przeciwników Kadafiego w Libii? Czego chcą? Jaki jest dokładny podział między siłami świeckimi i religijnymi? Tylko najpilniejsi obserwatorzy tego, co działo się w Libii przez ostatnie sześć miesięcy, będą potrafili odpowiedzieć na te pytania. Jednak - jak zaznacza publicysta "Guardiana", obniżenie jakości współczesnej dyskusji na temat wojny nie jest jedynie winą dziennikarzy. Wiąże się także z wszechobecną i wciąż rosnącą ignorancją w temacie wojny i wojska w ogóle.

Publicysta przypomina, że ostatni raz Brytyjczycy doświadczyli wojny na masową skalę w latach 1939-1945, podczas prowadzonych przez Trzecią Rzeszę bombardowań. Dla większości to już odległa historia, a nie żywe wspomnienie. - "Pokazuję moim gościom ślady po niemieckich odłamkach, które znajdują się w moim domu w północno-zachodnim Londynie, ale większość z nich uważa to jedynie za lokalną ciekawostkę" - pisze Beckett. Liczba osób, które służyły w wojsku podczas II wojny światowej - najmłodsi mają teraz ponad osiemdziesiąt lat - szybko maleje. W 1944 roku mundury nosiło 4,5 miliona Brytyjczyków. W ostatnim roku, według danych Ministerstwa Obrony, jest ich mniej niż 180 tysięcy.

Dziennikarz zaznacza, że chociaż pochodzi z rodziny wojskowych, to nie żałuje demilitaryzacji brytyjskiego życia. Obecnie żaden kraj nie grozi wypowiedzeniem Wielkiej Brytanii wojny, a państwo liberalnej demokracji powinno dążyć do tego, by jego armia była jak najmniejsza. Zgodnie z zapowiedziami obecnego rządu w ciągu najbliższych czterech lat z armii odejść mają więc 22 tysiące osób.

Publicysta zauważa, że kurczeniu się armii nie towarzyszy jednak malejące zainteresowanie wojskiem ze strony opinii publicznej. Jest wręcz odwrotnie - żołnierze są postrzegani przez ludzi jako odważniejsi i ubrani w khaki strażacy. W biografii Tony'ego Blaira John Kampfner pisze, że były premier Wielkiej Brytanii mówił mówić o swoim wielkim szacunku dla "tych gości". Podobnie było z Margaret Thatcher, która nigdy nie służyła w wojsku, ale chwaliła żołnierzy podczas wojny o Falklandy. Według Becketta podziw ten pozostaje w kontraście do wojskowej praktyki. Na dowód tego dziennikarz przytacza swoją rozmowę z Denisem Healeyem, jednym z weteranów II wojny światowej, który opowiedział typową historię o wojskowym partactwie i biurokracji. "Zostałem wysłany, by zastąpić pijanego kaprala jako osoba sprawdzająca pociągi na stacji Swindon. Gdy zabrakło prądu trudno było policzyć wsiadających do pociągu żołnierzy. Więc zmyślałem liczby" - wspominał weteran. Healey bał się, że jego fałszerstwo zostanie zdemaskowane, więc podszedł do innego liczącego żołnierza, by porównać statystyki. "Odkryłem, że on także je fałszował" - przyznał Healey.

Publicysta "Guardiana" przypomina, że w latach 60. i 70. wojskowy antybohater był główną postacia w bardzo popularnych programach telewizyjnych i opowiadaniach, takich jak Dad's Army, M*A*S*H, czy "Paragraf 22". Obecnie popularnością w Wielkiej Brytanii cieszą się natomiast wspomnienia Andy'ego McNaba z SAS. W momencie, gdy reportaż wojenny zaczął być w coraz większym stopniu zależny od dziennikarzy, którzy żyjąc razem z żołnierzami postrzegają świat niemal z takiej samej perspektywy jak ich noszący mundury koledzy, obraz odważnych i dobrych żołnierzy jest coraz rzadziej podważany. Jednocześnie ruch pokojowy, który odżywa jedynie w momentach takich wydarzeń jak wielki marsz przeciwko wojnie w Iraku w 2003 roku, traci swoje wpływy coraz bardziej. W rezultacie - zdaniem Becketta - jesteśmy gotowi iść na wojnę zbyt łatwo i oczekując niecierpliwie zwycięstwa. Od ataków z 9 września 2001 roku pragnienie, by szybko rozpoczynać i oceniać wojny oraz by widzieć ostateczne zwycięstwo stało się głównym motywem działania brytyjskiego rządu. Motywem, który niepokoi wojennych weteranów z lat 1920-1970. Nawet po doświadczeniach niesławnych wojen w Afganistanie i Iraku, David Cameron nie miał problemów ze znalezieniem zwolenników zaangażowania się w operację w Libii.

Dotychczas Cameron unikał chwalenia się wynikiem wojny w Libii. Zagranie libijską kartą jest jednak tylko kwestią czasu, szczególnie że wynik interwencji staje się coraz bardziej widoczny. Tymczasem zbliża się doroczna konferencja konserwatystów, a w polityce krajowej premierowi nie udało się jak dotąd osiągnąć zadowalających wyborców sukcesów. W efekcie pokonanie straszydła, jakim był Kadafi, oraz rola jaką odegrały "nasze siły specjalne" w Trypolisie, mogą okazać się ostatnią deską ratunku dla coraz mniej popularnego premiera.

Zdaniem publicysty wciąż zbyt wielu Brytyjczków uważa, że Wielka Brytania jest skuteczna w prowadzeniu wojen. "Możecie spodziewać się, że książki na temat wyzwolenia Libii zobaczycie w sklepach już w czasie Bożego Narodzenia" - podsumowuje Beckett.

tch