Czeski „gołębi naród” też ma swoją ciemną stronę. Pisarka: „Bílá Voda kryła tragedię dziesiątek kobiet”

Czeski „gołębi naród” też ma swoją ciemną stronę. Pisarka: „Bílá Voda kryła tragedię dziesiątek kobiet”

Kateřina Tučková
Kateřina Tučková Źródło: Lenka Hatasova
Czeska świadomość historyczna jest naznaczona pewnym paradoksem. Lubimy myśleć o sobie, że jesteśmy „gołębim” czy też „szwejkowskim” narodem, który w przeciwieństwie do innych narodów, nie ma na sumieniu wielkich okrucieństw. Podczas swoich badań wciąż natrafiałam na taki obraz czeskiego społeczeństwa – narrację, że jesteśmy „kruchymi gołąbkami”, „narodem gołębim”, „małym”, „delikatnym”, który często nie potrafił się w historii obronić. Podręczniki do historii długo utwierdzały nas w tym przekonaniu – mówi czeska pisarka Kateřina Tučková. – Jednak również Czechom nie brakowało w historii momentów okrutnych – dodaje.

Krystyna Romanowska: Jak się czuje autorka bestsellerów tak kochana i jednocześnie tak nienawidzona przez Czechów?

Kateřina Tučková: Zupełnie normalnie. Nigdy nie oczekiwałam, że moje książki będą się podobać wszystkim. Ale ma pani rację, moje wejście na czeską scenę literacką nie obyło się bez pewnego wzburzenia.

Pamiętam pierwsze spotkania autorskie po wydaniu „Wypędzenia Gerty Schnirch” – powieści o czeskiej przemocy wobec obywateli niemieckich, tuż po II wojnie światowej. Atmosfera bywała gorąca. Czytelnicy potrafili wstawać z miejsc, oskarżać mnie o brak patriotyzmu, „szkalowanie” własnego narodu. Czy mnie to bolało? Oczywiście – byłam wtedy jeszcze studentką, opisałam krzywdę wyrządzoną bezbronnym kobietom i dzieciom, ofiarom zbiorowej zemsty. I zrobiłam to z powodów osobistych. A potem usłyszałam, że zachowuję się jak zdrajczyni, wyciągając na światło dzienne historie, które wielu wolałoby przemilczeć.

Ale – oprócz tych mniej przyjemnych scen – działo się wtedy coś jeszcze. Kiedy gniewne głosy cichły, wstawały kolejne osoby – często starsze. Z drżeniem w głosie dzieliły się własnymi rodzinnymi wspomnieniami. I nagle, na tych spotkaniach autorskich, okazywało się, że wiele czeskich rodzin skrywa podobne opowieści, o niemieckiej babci, o sąsiadach, wysiedlonych, mimo że byli przeciwni faszyzmowi.

Wieczory autorskie zamieniały się w coś na kształt zbiorowej terapii. Ludzie konfrontowali się z historią, którą nosili w sobie, lecz bali się o niej mówić.

Świadomie wybrała pani rolę „łamaczki narodowych tabu” i „narodowej terapeutki”?

Nie miałam takiego zamiaru. Po prostu podczas studiów mieszkałam w Brnie – mieście, w którym przez długie stulecia wspólnie żyli Czesi, Niemcy i Żydzi. Mimo to, niemal nie mówiło się o tej wspólnej przeszłości. Dlatego byłam tak zaskoczona, kiedy w dzielnicy, do której się wprowadziłam, usłyszałam historie wypędzonych rodzin i odkryłam, że trzydzieści kilometrów od Brna znajduje się zbiorowy grób ofiar, które nie przeżyły tego przymusowego aktu przemocy. Napisałam o tym, bo uznałam, „że tak trzeba”. Zwyczajnie nie potrafię przechodzić do porządku dziennego nad cierpieniem kobiet, nawet jeżeli miało ono miejsce wiele lat temu.

Dorastałam w domu z ojcem alkoholikiem, który znęcał się nad mamą na naszych, dzieci, oczach. Jako mała dziewczynka nie mogłam jej pomóc, ale dziś jestem dorosła i mogę oddawać głos tym, których los był podobny – kobietom niedocenianym, pomijanym, krzywdzonym. I czuję, że mam obowiązek to robić.

Jeśli tylko mogę coś naprawić, pokazać te historie, przywrócić im należne miejsce w dziejach, czuję, że muszę to zrobić. To mój wewnętrzny motor napędowy i powód, dla którego poruszam takie właśnie tematy.

Wybieram bohaterki kobiece, bo przez wieki ich perspektywa była spychana na margines, pomijana w „wielkiej” historii. Pisząc o nich, czuję też z nimi osobistą więź. Jako pisarka – i po prostu jako kobieta – chcę oddać hołd naszym babkom, matkom, ciotkom, których imion nie znajdziemy w archiwach.

Gerta z mojej pierwszej powieści to młoda matka, która – mimo że świat wokół niej rozpada się na kawałki – próbuje ocalić swoje dziecko i godność. „Boginie z Žítkovej” to ostatnie reprezentantki starej tradycji, które przez dekady opierały się zewnętrznemu światu pragnącemu je „ucywilizować” lub wymazać.

W wydanej niedawno dwutomowej książce „Bílá Voda” opisuje pani okrutne represje czeskich komunistów wobec sióstr zakonnych i działalność prześladowanego kościoła podziemnego.

W „Bílej Vodzie” znów spotykamy kobiety niepokorne: zakonnice, które – nawet gdy odebrano im klasztory macierzyste i rozproszono po obozach pracy – nie wyrzekły się wiary ani człowieczeństwa. Pomysł na tę książkę kiełkował we mnie latami. Jeszcze jako studentka natrafiłam na wzmiankę o „Akcji Ř” (Ř od słowa řeholnice – zakonnica), podczas której w roku 1950 władze komunistyczne Czechosłowacji w jedną noc zlikwidowały większość klasztorów. Zakonnice z całego kraju wywieziono wtedy do ośrodków izolacji, często w odludnych miejscach – jak właśnie wioska Bílá Voda na pograniczu Polski i Czechosłowacji.

Ta nazwa – Bílá Voda, czyli „Biała Woda” – utkwiła mi w pamięci. Brzmiała paradoksalnie czysto i spokojnie, a kryła tragedię dziesiątek kobiet, które tam internowano.

Zaczęłam szukać informacji na ten temat. Odkryłam relacje sióstr, które przeżyły tamte lata. Słuchałam o rozbitych wspólnotach, o ciężkiej pracy w lasach, o próbach złamania ich ducha, ciężkich przesłuchaniach, torturach, gwałtach. Drugi wątek tej książki – historia kobiety Ludmily Javorovej, która zostaje potajemnie wyświęcona na kapłankę – również opiera się na prawdziwych wydarzeniach.

Artykuł został opublikowany w najnowszym wydaniu tygodnika Wprost.

Aktualne cyfrowe wydanie tygodnika dostępne jest w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.