Drogi Jerzy

Dodano:   /  Zmieniono: 
fot. Wprost
Pytałeś mnie, Jurku, jak to jest, kiedy leci się na spotkanie śmierci. Mówiłem Ci, że najpierw doświadcza się zdumienia. Katastrofy zdarzają się i giną w nich ludzie, ale przecież nie my. Więc najpierw wpada się w szok, a potem w żal. Na końcu jest strach, ale to dotyczy nielicznych. Tylko szczęściarzy. Ci, którzy nie mieli szczęścia, nie czują już nic. Kiedy ocknąłem się w potrzaskanym helikopterze, najpierw bałem się ognia. Rozbita maszyna zamienia się w pochodnię i zabija w ułamku sekundy. Później, gdy leżałem na mokrym mchu, bałem się, że resztę życia spędzę na wózku inwalidzkim. Aby się o tym przekonać, trzeba poruszać palcami. Najpierw u rąk, potem u nóg. Ostrożnie spróbowałem i wiedziałem, że nie będzie tak źle!
Nie przewinął mi się film z całego życia. Nie widziałem też żadnego świetlistego tunelu. Nie czułem potrzeby dokonania rachunku sumienia. Ale może dlatego, że nie wierzę w coś „po tamtej stronie". Ci, którzy wierzą, uzyskali ważny dowód naszego ocalenia. Figurkę św. Barbary, którą lubińscy górnicy wręczyli mi przed odlotem. 

Nie wiem, Jurku, ile miałeś czasu, dwie, a może pięć sekund? Uderzenie skrzydłem w drzewo to potężny huk. Nawet jeśli spałeś, obudziłeś się natychmiast. Ale pewnie nie spałeś. Swoim zwyczajem gadałeś i przyjaźnie żartowałeś. Jeśli były obok Ciebie Jola i Iza, czarowałeś je swoim wdziękiem. Jeśli miałeś za sąsiadów kolegów z Sejmu, wymieniałeś polityczne ploteczki. Kiedy samolot zadygotał i przechylił się w lewo, spojrzałeś przez iluminator. Mignęły drzewa. Samolot ścinał jedno po drugim. Narastał łomot i przerażenie. W gorączce myśli błysnęło: To już! Dlaczego? Co ja tu robię? Przecież mogłem nie lecieć. Małgosia i Buba właśnie robią śniadanie. Miałem jechać na mecz do Pruszkowa i co, już nigdy?

Czytaj dalszy ciąg wspomnień o Jerzym Szmajdzińskim byłego premiera Leszka Millera w najnowszym wydaniu tygodnika Wprost