Żulczyk: dziś już się nie pisze gęsim piórem

Żulczyk: dziś już się nie pisze gęsim piórem

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jakub Żulczyk (fot. WPROST) Źródło:Wprost
Mówi o sobie, że jest patologicznym Polakiem. Uważa internet i Facebooka za narzędzia, które „idealnie współgrają z literaturą”. Nie chce być van Goghiem literatury. I właśnie napisał młodzieżowy horror. Jakuba Żulczyka, autora „Zmorojewa”, przesłuchuje Maciej Kawiński.
Maciej Kawiński: Imię?

Jakub Żulczyk: Jakub.

Nazwisko?

Żulczyk.

Wiek?

27 lat. Skończone.

Miejsce urodzenia?

Szczytno. Województwo warmińsko-mazurskie.

Miejsce zamieszkania?

Zamieszkania – Warszawa, ulica Broniewskiego, Żoliborz. Zameldowania – Nidzica, ulica Żwirowa, województwo warmińsko-mazurskie. Warszawa – województwo mazowieckie.

To podróżowało się, co? A co z tym Krakowem było?

Mieszkałem tam sześć lat. I studiowałem. Najpierw dziennikarstwo trzy lata. Potem dwa lata zaocznie cisnąłem amerykanistykę, z której uzyskałem tytuł magistra. A potem jeszcze rok tam sobie mieszkałem.

A potem przyjechaliście do Warszawy.

Przyjechałem do Warszawy z tego względu, że wszystkie byty, które wypłacają mi pieniądze na konto, znajdują się tutaj. Moja agentka jest tutaj. Pracodawcy tutaj. Poza tym, ja muszę co jakiś czas się przeprowadzić.

Ach tak. To jakie będzie następne miasto?

W Warszawie chyba trochę pomieszkam. Następne powinno być miejsce typu Berlin albo Nowy Jork.

Zamierzacie uciec z kraju?

Raczej nie. Miałbym bardzo duży problem egzystencjalny z tym, że schodziłbym na dół po bułki i nie mógłbym powiedzieć po polsku: „Proszę cztery bułki, mleko i masło". Miałbym z tym problem, bo jestem, jakby nie patrzeć, patologicznym Polakiem. Mam problem z przebywaniem za granicą dłużej niż dwa tygodnie. Chyba, że byłoby to prestiżowe, dobrze płatne stypendium. Mógłbym się radośnie op…ć.

Typowy artysta.

Pytanie brzmi: co artysta polski ma robić w Stanach Zjednoczonych czy Paryżu po upadku komuny, kiedy nie jest seksowny, nie ma nic do zaoferowania, nie jest więźniem zza żelaznej kurtyny. Polski artysta za granicą może być Kosińskim, Hanną Bakułą albo Januszem Głowackim. Lepiej żyć tutaj i nosić tę koszulkę z orłem.

No dobra, Żulczyk, ale wy mi tu nie o podróżach, ale tych waszych książkach. Urszula Pawlicka napisała na temat waszej poprzedniej książki artykuł, w którym...

To nie artykuł, tylko praca naukowa. Urszula Pawlicka poświęciła mi pracę naukową. Pierwszy raz poczułem się przeanalizowany.

I jakie to uczucie?

Trochę mnie zatkało. Kiedyś napisano o mnie, że jestem mentalnym wnukiem Tyrmanda. To było tak, jakby ktoś starał się mi za duże buty na nogi założyć. Nie poczuwam się do bycia tak ważkim, żeby być analizowanym. Ja jestem nieco zadufany w sobie, a to był taki miły masaż erotyczny.

Ostatnio napisaliście książkę dla młodzieży.

Zawsze chciałem napisać książkę, która byłaby przeznaczona dla masowego czytelnika. Byłaby osadzona w sztywnych ramach powieści fantastyczno-przygodowej. W której nie byłoby żadnych wygibasów językowych ani konstrukcyjnych, a wszystko byłoby podporządkowane opowieści. Taką książką jest „Zmorojewo". Chciałem spróbować konwencji literatury młodzieżowej. I zobaczyć, jak to wyjdzie. Jestem pełen pokory w stosunku do autorów, którzy robią to dobrze. Clive Barker, Stepehen King, Neil Gaiman, wielu scenarzystów komiksowych, np. Alan Moore,  Neal Stephenson. Zawsze chciałem być – jak oni – egzekutorem storytellingu.

O czym to jest?

To powieść przygodowo-młodzieżowa z elementami fantastyki i horroru. Ale gdzieś tam głęboko jest to baśń. Ma strukturę baśni. A jak to pisał w „Morfologii bajki" Władimir Propp – teraz udaję mądrzejszego niż jestem – każda baśń jest powieścią inicjacyjną. Bohater przechodzi przez kolejne stadia rozwoju.

No to zobaczmy, co tam napisaliście: „Szyja księdza rzeczywiście okazała się miękka i biała jak bułka. Pazury wniknęły w nią jak w masło, rozszarpując krtań i tętnice i wyrywając jej mięsiste kawałki ciała. Krew rozprysnęła się po podłodze kościoła. Strzępowaty oblizał pazury". Ładna mi książka dla młodzieży.

Cóż, jest trochę przemocy, brutalu i horroru. Ale powieści dla młodzieży bywają ostre. W komiksach, horrorach czy powieściach fantasy autorzy się nie patyczkują w opisach grozy. W Harrym Potterze też jest mrok, są elementy sataniczne, straszne kreatury. „Zmorojewo" nie jest tym tak bardzo naszpikowane. Raptem parę razy jucha bryźnie i już że brutalne.

Zaraz, zaraz. Nie chcecie mi chyba wmówić, że to normalne, że ludzie się sami zjadają.

To jest pomysł, który wydał mi się nieco kontrowersyjny, gdy go tworzyłem. Ale potem pomyślałem: „Czemu nie?!". Wystarczy przeczytać „Nigdziebądź" Gaimana, opowiadania Clive'a Barkera. Tam się dopiero dzieje! Sceny kopulacji z istotami demonicznymi, które od razu potem rodzą nieokreślone bliżej byty. Ale umówmy się – nie są to powieści dla siedmiolatków.

Powiem Wam otwarcie: Wasza książka, „Zmorojewo", kojarzy mi się z wyjątkowo brutalną grą „American McGee's Alice". Autorzy włożyli w malutkie dłonie biednej Alicji z Krainy Czarów zakrwawiony nóż. To okrutne. Baśń zbrukana krwią.

Grałem w tę grę. American McGee's Alice to była przepiękna gra. Uwiodło mnie połączenie baśniowości z obłędem i krwawą aurą.

Przecież baśń ma usypiać dzieciątka!

A skąd! Baśnie są krwawe. Zawsze były krwawe. Kilka lat temu jako dorosły już człowiek wróciłem do braci Grimm. Przy czytaniu niektórych baśni aż mną wzdrygało. Weźmy przykładowo baśń „Król kruków", w której macocha ucięła pasierbowi głowę wiekiem od skrzyni, a potem posłużyła się podstępem i siostrzyczce pasierba wmówiła, że zabiła swojego braciszka. Potem zrobili z pasierba potrawkę, zasiedli przy stole i zjedli. Dokładnie tak to szło! W baśniach to normalne. Jest w nich mnóstwo przemocy. Obdzieranie żywcem ze skóry itd. 

A Jaś i Małgosia?

W tej bajce jest mowa o pieczeniu małych dzieci żywcem w piecu! Baśń zawsze jest krwawa, zawsze jest okropna. Tylko o tym zapominamy. My jesteśmy zepsuci przez disneizację baśni. Sprowadzenie jej do ckliwych historii o Pinokiu czy Królu Lwie. Ale baśń jest zepsuta. I zarówno gry komputerowe, jak i literatura fantasy odnoszą się właśnie to tej zbrukanej baśni. Jest taka baśń Andersena o dziewczynce, która podeptała chleb. Byłem dzieckiem, gdy to czytałem, a to jest przecież wstrząsające. Dziewczynka, która podeptała chleb, potem topi się w bagnie i wpada do piekła, gdzie czekają na nią wymyślne tortury.

Wróćmy do „Zmorojewa". Czy horror może być ambitny?

Jak wszystko. Najpierw trzeba tę ambitność zdefiniować. Ja nie wiem, czy coś, co jest hermetyczne, gęste, trudne i wymaga skupienia, jest od razu ambitne. Ja staram się pisać dobrze i efektywnie. „Zmorojewo" jest prostszą książką niż „Radio Armageddon" czy nawet „Instytut", ale nie mogę powiedzieć, że jest mniej ambitne. To był mój najambitniejszy projekt pisarski, nad którym musiałem się nie lada napracować i narzucić sobie masę ograniczeń, żeby uzyskać klarowność opowieści i języka. Nie ma dla mnie grubej kreski między masową tandetą a wysublimowaną sztuką. Między nimi jest jeszcze ogromne pole.

Strzępowaty, Gangrena, węsacze, Wężun. Niezłe w tym "Zmorojewie" towarzystwo. Do którego z nich jest wam najbliżej, Żulczyk?

Zdecydowanie do Strzępowatego. Jest dobrze narysowanym sukinsynem. Ma ciekawą historię. Jego narrację pisało mi się znakomicie. To była narracja istoty złej, nieustannie głodnej, ale też perfidnej i wyrafinowanej. Z wielką przyjemnością tworzyłem tę postać. Kiedy już wchodzimy w konwencję literatury, gdzie jest wyraźny podział na Dobro i Zło, bohaterów negatywnych, złych, okrutnych kreśli się z większą przyjemnością. Stworzyć dobry Szwarccharakter to naprawdę wielka sztuka. Zło jest po prostu ciekawsze. Ludzi kręci oglądanie zła. Zwłaszcza na zasadzie pójścia do zoo i oglądania tygrysa przez pręty klatki. Takie zło kontrolowane, które nas nie skrzywdzi, ale może wywołać w nas dreszczyk podniecenia. Strzał adrenaliny. To jest jak narkotyk. Ale w „Zmorojewie" są też i pozytywni bohaterowie!

Jak Baba Jaga?

Dokładnie.

To dopiero pierwsza część książki. Ile będziemy musieli czekać na kolejną?

Cóż, wracam do domu i cisnę kolejną część. Będzie mroczniejsza. Nie wiem, jak zareagują ci, którym się pierwsza część spodobała. Nie będzie już tych słowiańskich elementów. Postaci ze słowiańskich baśni.

Większość książek fantasy dzieje się w quasi średniowiecznym świecie, w bliżej nie określonym miejscu i czasie. A wy? Umieściliście akcję książki na jakiejś polskiej wsi.

W Głuszycach. Lubię fantastykę, w której fantastyczność wdziera się w uporządkowany świat i rozwala go. Nie interesuje mnie stworzenie świata od podstaw. Raz, że jest to trochę już wyeksploatowane, dwa, że nie wiem, czy nie wpadłbym w kanał. Poza tym, ja jestem z okolic Głuszyc. Pierwsze sześć lat życia spędziłem na warmińskiej wsi.

I stała tam opustoszała chata starego Wirdały?

Nie, nie. To wytwór mojej wyobraźni. W „Zmorojewie" nie ma jakichkolwiek nawiązań autobiograficznych. A jeśli są, to poutykane gdzieś na czwartym planie. Powiem tak: ja jestem pisarzem intuicyjnym. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie: „Co cię inspiruje?". Moje doświadczenia, rozmowy, lektury, filmy, ludzie – wszystko wypływa gdzieś z podświadomości. Kiedyś mój ojciec, gdy przeczytał „Instytut", w którym jest historia o prababci, siadającej u szczytu stołu, powiedział, że to historia o mojej prababci. A ja zupełnie o tym zapomniałem.

A te odwołania do mitologii słowiańskiej to celowe?

Celowe, celowe. Chciałem, by w książce pojawiły się historie głównie z regionu warmińsko-mazurskiego. Z tamtejszych baśni. I to są piękne historie.

Co to za historie?

O Kwiecie Paproci. Przepiękna baśń, która została cała strawestowana w „Zmorojewie". Pamiętam tę baśń jeszcze z dzieciństwa i ona prosiła się aż o metaforyzację. Baśń o Kobiecie Cmentarnej, przywołana w „Zmorojewie", która była dla mnie źródłem strasznych lęków. To potworna warmińska bajka. Dwóch mężczyzn rozmawia o tym, że przy skraju muru stoi Kobieta Cmentarna, która ma szable zamiast pazurów, przerażające oczy i która porywa nieszczęśników do grobu. Potem drugi z nich mówi o wisielcu. Wisielec miał się bujać, bo diabeł go dźgał widłami. Postanowili, że to sprawdzą i zrobili kontrolowane powieszenie. Jeden z nich stanął na taborecie, a drugi miał ten taboret kopnąć i przy tej próbie potrącił lampę naftową, która zaprószyła ogień w drewnianej chacie. Panika. Jeden wisi, drugi biega i nie wie, co zrobić. Nagle patrzy za okno, a za nim stoi kto? Kobieta Cmentarna. Mamy tyle fajnych własnych bajek, stworzeń, postaci.

Jakie mamy bestiarium w „Zmorojewie"?

Strzępowatego, który jest żarłaczem. Mamy karmiące, które zmuszają ludzi, by sami się zjedli. Są jeszcze węsacze, czyli istoty o bardzo wyczulonym węchu, wyjątkowo okrutne, a także wężowaci pokryci łuskami. Oraz Leszy – władca Ciemności, który jeszcze się nie ujawnił.

Widać, że wierzycie w prosty podział na dobro i zło.

Tak, chociaż w „Zmorojewie" jest ten element klątwy, naznaczenia. Odpowiedzialność wynikająca z bycia wybranym, naznaczonym - a takim jest główny bohater Tytus Głowacki - jest wyróżnieniem, ale przede wszystkim piętnem. Dobro zabarwia się złem. „Zmorojewo" to gra toposami.

Gra toposami? To odważne słowa. Ale niektórzy mogą powiedzieć, że dziwnie przypomina to Harry'ego Pottera czy Frodo Bagginsa.

Nie było to moim perfidnym zamiarem. Wydało mi się, że będzie to fajne, by głównym bohaterem był chłopak mocno umoczony w kulturę masową, zafascynowany grami i horrorami, słabeusz, któremu przytrafiają się fantastyczne przygody. Dzięki nim staje się coraz bardziej męski, krzepki. Dojrzewa. Poznajemy Tytusa, bohatera książki, jako komputerowca, outsidera, który zaprosił dziewczynę do kina na krwawy horror, a ona ucieka. Ma aż dwóch kolegów, których w ogóle nie rozumie, potem jedzie do dziadków na wakacje, które zapowiadają się wyjątkowo nudno. Ale na miejscu zaczynają dziać się niezwykłe rzeczy. Nie chciałem z niego zrobić Bruce'a Willisa, który na końcu rozwala bossa. Bardziej ciekawi mnie jego rozczarowanie, wątpliwości, zgorzknienie połączone z pewną nieuchronnością i błędami.

Chyba jesteście Żulczyk dobrym produktem. Nieźle się promujecie: a to blog, a to strona internetowa, wszędzie billboardy, kupujcie moje książki. Nie wolicie być van Goghiem literatury?

W dzisiejszych czasach bycie van Goghiem literatury jest trochę niemożliwe. Zdarzają się takie przypadki w polskiej literaturze. W ostatnich latach Tkaczyszyn-Dycki jest takim van Goghiem – szalony outsider, wyrwany z dzisiejszych czasów, z dzisiejszej narracji. Ale to jest wyjątek potwierdzający regułę. Żyjemy w rzeczywistości, w której trzeba się promować, mieć kontakt z odbiorcą, czytelnikiem, być obecnym w internecie. I to jest dzisiejsza konieczność, choć nie uważam, żebym stosował jakąś infantylną internetową autokreację. Mam słabe umiejętności aktorskie. Dla mnie używanie narzędzi typu blog jest naturalne.

A nie wolelibyście być prawdziwym pisarzem? Rodem z XIX wieku? Awangardą? Niechętnym telefonom komórkowym, internetowi, nowinkom technologicznym?

Nie ma już takich pisarzy. To byłaby straszna poza, hipokryzja.  Ja bym tego nie łączył. Jest choćby taki Jacek Dehnel, który wierzy w arystokrację ducha i czystość sztuki, który wierzy, że ludzie parający się sztuką to wyższa kasta, ale na Facebooku postuje częściej ode mnie. To wymysł krytyków, że pisarz to taki Tadeusz Konwicki, który siedzi przy biureczku w Warszawie i pisze gęsim piórem. Nowoczesne narzędzia komunikacji są wręcz stworzone do współgrania z literaturą. Sieć jest idealnym miejscem do zajawiania, promowania, jak i publikowania literatury. Stephen King opublikował ostatnio odcinkową powieść w sieci. To jest naturalne. Kolejny etap rozwoju. Wszyscy w tym siedzimy.