Synowie pułku

Dodano:   /  Zmieniono: 
fot. tygodnik Wprost
Po Smoleńsku politycy i generałowie zaczęli nas traktować jak samobójców. Donald Tusk już rok temu przestraszył się i przesiadł się na embraera. A Waldemar Pawlak raz prawie uciekł nam z samolotu – opowiada pilot specpułku. Czy powinniśmy się dziwić, że po raporcie komisji Millera 36. pułk w końcu został rozwiązany?
Moje morale? – żołnierz 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego ze złością powtarza zadane pytanie. O tym, że jego jednostka ma być zlikwidowana, dowie się dopiero za kilkadziesiąt godzin. Będzie siedział w pułkowej palarni, włączy telewizor i zobaczy, jak premier, stojąc na  zielonej trawce, tłumaczy, że on i jego koledzy nie nadają się do  wożenia VIP-ów. Poczuje tylko delikatne ukłucie, bo w sens służby już dawno przestał wierzyć. – Niech pan weźmie szpadel i zacznie kopać. Może pan znajdzie moje morale. Jest gdzieś tam, głęboko pod ziemią.

Wracamy do jego pierwszych lat w pułku. – Wchodzę na płytę, spoglądam na  swojego jaczka (jak-40) i od razu japa śmieje mi się od ucha do ucha. Jestem napaleńcem, kocham latać. Jak już wyląduję, to powiem załodze: „Panowie, lot wyszedł wyśmienicie, praca z wami to czysta przyjemność". Jestem podekscytowany, w środku cały się trzęsę. No, mniej więcej tak to  kiedyś wyglądało – zamyśla się. – Dziś, jak patrzę na te samoloty, to  chce mi się rzygać.

Inny żołnierz specpułku: – Jestem zdemoralizowany, przyznaję. Zabito we mnie miłość do lotnictwa i  munduru. Nie szanuję już nawet oficerów wyższych stopniem.

Październik 2010 r., generałowie z Dowództwa Sił Powietrznych siedzą w jaku-40 już drugą godzinę. Mają lecieć na ćwiczenia do Krzesin, ale jest problem z  pogodą. Co kilkanaście minut wołają do siebie pilota i każą mu sprawdzać prognozę. Żołnierz za każdym razem wraca z tą samą informacją: warunki w  Krzesinach są poniżej minimum, musimy czekać. Za którymś razem jeden z  generałów mu odpowiada: – No leć, zrobimy drugi Smoleńsk.

Po pół roku sytuacja się powtarza. Szef MSZ Radosław Sikorski chce lecieć do Lwowa, ale na tamtejszym lotnisku jest mokry pas i wieje silny boczny wiatr, bardzo niebezpieczny dla lekkiego jaka-40. Pilot wreszcie decyduje: możemy lecieć tylko do Rzeszowa, tam delegacja przesiada się w  samochody i dalej jedzie na kołach. Po kilku godzinach pilot dostaje telefon od jednego ze współpracowników Sikorskiego. Słyszy, że we Lwowie wyszło słońce i ma lecieć po ministra. Odmawia, bo z prognoz wynika, że  za chwilę ma się zerwać burza. Po chwili dzwoni do niego dowódca jednostki płk Mirosław Jemielniak, mówi, że ma naciski z otoczenia ministra. Pilot odpowiada, że prognozy są złe, więc nigdzie nie leci. –  Bardzo dobrze, to chciałem usłyszeć – chwali go dowódca.

Sytuację 36 pułku opisują Michał Krzymowski i Grzegorz Łakomski. Reportaż już w poniedziałkowym "Wprost".