Wołki zbożowe

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kamil Durczok (fot. M. Kaliński)
24 godziny po ujawnieniu taśm PSL Marek Sawicki nie był już ministrem rolnictwa. W ciągu kolejnych 24 premier określił, gdzie leżą granice koalicji.
Po pierwszym medialnym sygnale w Elewarze było już CBA. A upokorzone przez Platformę Stronnictwo lizało rany i odbierało bolesną lekcję nowych reguł przyzwoitości. Szybko potoczyły się wypadki. Jak na standardy, do których przyzwyczaili nas wybrańcy narodu, nawet bardzo szybko. Wszystko zatem jest OK? Otóż nie. Bo z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością można założyć, że takich Elewarrów jest w Polsce wielokrotnie więcej, a działaczy o mentalności pana Śmietanki – na pęczki. I cały kłopot w tym, że koalicja PO-PSL przez pięć lat miała dość czasu, żeby coś z tym zrobić. Ale nie chciała. Retoryczne wydaje się pytanie dlaczego.

Polityczna rzeczywistość najwyraźniej nie bardzo ruszyła do przodu od czasów Banku Zbożowego i Nikodema Dyzmy. Pomijając już to, że nie bardzo umiem zrozumieć, dlaczego zbożem musi handlować państwowa spółka, jeszcze trudniej pojąć, dlaczego kadry w nich zatrudniane wciąż mogą – a nawet muszą – pochodzić z partyjnego nadania.

20 lat polskiego kapitalizmu nie wystarczyło, by zbudować czytelny, jasny, uczciwy i transparentny system naboru do państwowych spółek. Ciągle wystarczy znajomy Wiesiek, Heniek albo Marek z ministerstwa, by młody człowiek mógł się sprawdzić w biznesie. Weryfikacja przez rynek była i jest pojęciem kompletnie abstrakcyjnym, a procedura konkursowa wciąż bardziej polega na konkurowaniu w politycznych zasługach i układach niż w wiedzy i umiejętnościach. System wzajemnego popierania i układów na przykładzie Elewarru okazał się daleko bardziej rozbudowany, niż wynikałoby to z zapisu prowadzonej jak zwykle poprawną, ale politycznie, polszczyzną dwóch działaczy ludowych. Skład rady nadzorczej spółki przyniósł nowe ciekawostki, a obecność w niej członków gabinetu politycznego ministra (czytaj bezpośredniego zaplecza, składającego się najczęściej z osób zasłużonych w pracy partyjno-wyborczej w stopniu nie dość silnym, by się załapać na kierownicze stanowisko, ale wystarczającym, by trzeba było spłacić dług wdzięczności) stanowił uroczy dowód, że praktyki z lat 90. wciąż obowiązują. Wszystko to jest dość łatwe do zmiany.

Ustawę pozwalającą na rzetelne procedury konkursowe każdy prawnik dobrej korporacji napisze w dwa dni. Potem wystarczy założyć komisję, która nie będzie w konflikcie interesów z firmą, do której prowadzi nabór, i po sprawie. Podobnie z pozbyciem się udziałów państwa w większości spółek, które nie mają strategicznego znaczenia dla bezpieczeństwa ekonomicznego. W czasach, kiedy pomidory sprowadzamy z Chin, nie sposób pojąć, jakie to interesy skarb państwa zabezpiecza sobie na udziałach w Elewarze. Złożenie jednej reformy z drugą dałoby błyskawicznie efekt w postaci pożegnania się raz na zawsze z aferami o posmaku politycznym. A wyborcy już nigdy nie musieliby słuchać najgłupszego tłumaczenia świata, czyli opowieści o politycznej prowokacji i wycinaniu partyjnej konkurencji. Byłoby po sprawie. Dodatkowo te dwa proste ruchy pozwoliłyby wreszcie zlikwidować ostatni relikt marksizmu- -leninizmu w polskiej polityce, czyli ustawę kominową. Głupią, przestarzałą i gwarantującą jedno – selekcję negatywną. Dlaczego nie jest?

Bo polityka w Polsce wciąż jeszcze w dużej części oznacza sposób na dorobienie się albo ustawienie w życiu. Mimo całkiem sporej grupy ideowców ciągle mamy jeszcze politycznych biznesmenów. Takich, co zarządzanie rozumieją jako urządzanie. Się. A kapitalizm uznają za najlepszy system ekonomiczny, póki gwarantuje im odpowiednią stopę zwrotu kosztów. Oczywiście kosztów kampanii wyborczej.