Widmo rewolucji na horyzoncie

Widmo rewolucji na horyzoncie

Dodano:   /  Zmieniono: 
Occupy Wall Streer - młodzi kontra skostniały system (fot. Monika Graff DPA/PAP. Marcin Kaliński)
Klasa średnia daje impuls do rewolucji, gdy się jej zablokuje możliwości awansu społecznego. Dziś wszystkie drogi awansu blokują jej przedstawicielom miliarderzy albo starcy.

Wbrew obiegowym opiniom rewolucji w świecie zachodnim nie dokonują biedni i nieszczęśliwi, lecz klasa średnia. Tak było w przypadku wszystkich rewolucji, poczynając od francuskiej, z wyjątkiem tak zwanej rewolucji październikowej, a w istocie zamachu stanu przeprowadzonego w sytuacji skrajnego bałaganu politycznego.

Dlaczego i kiedy rewolucji dokonuje klasa średnia? Odpowiedź na te pytania nie jest prosta, ale spróbujmy się o nią pokusić. Znamy doskonale mechanizm przebiegu rewolucji, ale nie znamy jej dnia ani godziny. Kiedy już wybucha rewolucja, dołączają się do niej nędzarze, rzezimieszki i „lumpenproletariat” oraz rewolucjoniści, którzy – jak pisała Hannah Arendt – wychodzą z bibliotek, więzień i kawiarni. Pierwszy impuls jednak daje klasa średnia i to ona ma największy interes w rewolucji, chociaż z reguły potem sprawy wymykają się jej z rąk.

Kiedy klasa średnia decyduje się na rewolucję? Oczywiście, nie klasa średnia jako całość czy jako zorganizowana grupa, a tym bardziej wspólnota, lecz nieoczekiwanie skuteczni i popularni przywódcy tej klasy, tacy jak obecnie wybierani w wielu krajach na pozór nieodpowiedzialni politycy (bo nie należą do geriatrycznego establishmentu), którzy nagle okazują się nie tylko popularni, ale także zaskakująco skuteczni. W klasycznym przypadku rewolucji francuskiej byli to prawnicy, przedsiębiorcy, pracownicy ówczesnej administracji publicznej, także część zawodowych oficerów wojska.

Jak się wówczas i wielokrotnie potem okazywało, sytuacja gospodarcza jest ważna, ale nie najważniejsza. Najważniejsze jest zablokowanie możliwości udziału w życiu publicznym, a przede wszystkim awansu społecznego. Kiedy arystokracja broniła się przed napływem wspomnianych prawników i przedsiębiorców, prowokowała rewolucję, ale to były spory wyjątkowo wyraziste. Z wyjątkiem mądrej Anglii w całej Europie nowi zamożni często ludzie nie mogli decydować o swoim losie, bo nie byli nawet równoprawnymi obywatelami albo nie byli obywatelami w ogóle.

Jak to jest z tym nierównouprawnieniem dzisiaj? Jest naturalnie inaczej, ale i podobnie. Nie ma oczywiście blokującej dostęp do decyzji arystokracji, ale są bankierzy, spekulanci giełdowi czy zarabiający setki milionów menedżerowie, którzy praktycznie nie dopuszczają klasy średniej do udziału w decyzjach, a ich skutki dotkliwie jej dotyczą. Cypr jest tylko ostatnim przykładem, ale za to klarownym. Jest wszakże wiele innych, chociażby nauczanie humanistyki, więc los specjalistów od historii i gramatyki języka, od etnografii czy od logiki za chwilę będzie kiepski.

Do nich dołączą za moment (czyli za kilka lat) urzędnicy administracji państwowej i wszelkiej administracji, których liczba została (Polska wcale nie jest pod tym względem najgorsza) rozdęta do nieprawdopodobnych rozmiarów. Czy to ich wina? Naturalnie, że nie. A czym może się zająć urzędnik wyrzucony z pracy, który ma za sobą 15-letni staż? Przecież on nic innego nie umie, a dotychczas może nie był w sytuacji luksusowej, ale bezpiecznej ­– i oto nagle jest na bruku.

Do tych grup zawodowych dołączają młodzi po studiach, którzy nie mogą znaleźć sensownej i trwałej pracy oraz – nie lekceważmy ich – artyści, dziennikarze i podobne zawody, które korporacje elektroniczne także powoli kasują. I wreszcie grupy, których nie możemy precyzyjnie wskazać, ale które są ofiarami albo obecnego kryzysu, albo kryzysu strukturalnego niektórych branż przemysłu, na przykład cukrownictwa (gdyż na pewno ludzie Zachodu będą jedli coraz mniej cukru).

Pierwszy zatem asumpt do rewolucji to bariery zawodowe i wykluczenie z uczestniczenia w podejmowaniu decyzji dotyczących nas samych. W tym zakresie mieści się jeszcze marny stan demokracji i powszechnie znane poczucie, że w rzekomo bardzo demokratycznych krajach bardzo niewiele zależy od nas.

Drugi asumpt to bariery generacyjne, czyli, mówiąc wprost, dominacja staruchów. Młodzi dokonują rewolucji nie tylko dlatego, że zielono im w głowie i że mają energię, ale przede wszystkim dlatego, że mają przed sobą jeszcze wiele dekad życia i nie chcą go spędzić tak, jak im to proponują starzy. Nie przypadkiem przeciętna wieku przywódców rewolucji francuskiej wynosiła około 30 lat, a przeciętna wieku decydentów w trakcie kongresu wiedeńskiego (1815), którzy ustanowili konserwatywny porządek w Europie – ponad 60 lat.

Dziś w Europie mamy przywódców, którzy są między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką, ale – przy obecnym stanie medycyny – jestem pewien, że jeszcze za 20 lat jakieś wysokie funkcje polityczne będą pełnili i Cameron, i Merkel, i Tusk, i Hollande. Chyba że, co prawdopodobne, zmiecie ich rewolucja.

We współczesnym świecie wprawdzie w niektórych dziedzinach (media elektroniczne) prym wiodą młodzi, ale ci młodzi są nieliczni i także niezadowoleni z tego, że muszą żyć i pracować według wzorów narzucanych przez starych. W Polsce mamy stosunkowo młody zestaw ministrów, ale młodzieńczego zapału i inwencji jakoś w nich nie można dostrzec. Bo młodzi w świecie staruchów stają się starzy.

Wśród prawdziwych oburzonych, nie tych spod znaku Piotra Dudy, przeważają młodzi, wśród zwolenników przemian obyczajowych – naturalnie młodzi, wśród skrajnie zniechęconych do polityki – też młodzi, oraz wśród bezrobotnych – kto? – oczywiście młodzi. Klasa średnia jest w wieku średnim lub młodym, a wszystkie drogi awansu blokują albo miliarderzy, albo starcy, a w każdym razie starcy z perspektywy 25-letniego człowieka. To sytuacja wybuchowa. Mówimy bowiem o młodych, którzy są bardzo dobrze wykształceni, którzy znakomicie się poruszają na rozlicznych społecznościowych forach internetowych, dla których granice narodowe są niemal nieistotne, a językowe przestały istnieć. Oczywiście mamy wyjątek w postaci młodzieży narodowej czy prawicy nacjonalistycznej, ale to tylko potwierdza regułę, gdyż względnie nieliczna, chociaż niebezpieczna radykalna prawica to oburzeni, którzy sięgają po stary, a nie po nowy język wyrazu oburzenia.

Błędne jest mniemanie, że to, iż młodzi oburzeni na razie nie potrafią znaleźć języka charakteryzującego zorganizowane ruchy i partie polityczne, powoduje, że z ich buntu nic nie wyniknie. Rewolucja nigdy nie dokonuje się w imię – na przykład – polepszenia nadzoru bankowego, lecz w imię tego, że już tak dalej żyć się nie daje. Rewolucja – w całkowitym przeciwieństwie do codziennej walki partii politycznych – nie posługuje się językiem politycznym. Rewolucja krzyczy, a krzyk zawsze jest niezborny, chociaż może nagle zostać powszechnie usłyszany.

Czy zatem chcemy rewolucji, czy też raczej nie? Moja odpowiedź brzmi – raczej nie, bo rewolucja to zawsze najpierw wielkie zniszczenie, żeby potem dopiero zbudować skorygowany porządek. Tyle że moje zdanie jest tutaj bez znaczenia, bo współcześni politycy i tak nie zrozumieją, że siedzą na krawędzi wulkanu. Nie zrozumieją, bo całkowicie im w głowie pomieszała myśl o tym, żeby wrócić do takiego stanu stabilności, jaki istniał dziesięć czy 30 lat temu. Nie wiedzą, że w historii nie ma powrotów, że ich intencje przypominają znakomite powiedzenie Karola Marksa, iż historia się powtarza, ale jako farsa.

Jedyne zatem, co można zrobić, to sprawić, by przyszła rewolucja mniej zniszczyła, niż potem zbuduje, bo zniszczy na pewno – i przykro mi to mówić, jako konserwatyście z temperamentu – zniszczy na całe szczęście.

Materiał ukazał się w 14 numerze "Wprost", który jest dostępny w formie e-wydania .

Numer tygodnika "Wprost" jest również dostępny na Facebooku .