Bugajski: wiele osób zastanawiało się, komu zaszkodzi "Układ zamknięty"

Bugajski: wiele osób zastanawiało się, komu zaszkodzi "Układ zamknięty"

Dodano:   /  Zmieniono: 
Janusz Gajos (fot. materiały prasowe)
30 lat temu nakręcił „Przesłuchanie” – najbardziej antykomunistyczny film w historii PRL. Dziś Ryszard Bugajski opowiada o chorobie, która toczy polską demokrację.

Justyna Kobus: Trudno dziś zrobić film o tym, jak władza niszczy ludzi? Żadna władza nie lubi być krytykowana…

Ryszard Bugajski: Nie lubi, ale na szczęście żyjemy dziś w wolnym kraju, w którym władza nie wpływa już na kształt filmu. To za komuny bez jej akceptacji żaden nie mógł powstać. Dziś wygląda to inaczej. I „Układ zamknięty” jest właśnie tego najlepszym dowodem. Bo skoro mówi krytycznie o naszej rzeczywistości i nikt nie sprzeciwia się jego rozpowszechnianiu, to znaczy, że cenzura nie istnieje.

Są za to inne formy nacisku na twórcę. Na przykład przeznaczona do tego instytucja nie daje mu pieniędzy na film. Mimo wysokich ocen jej ekspertów. Tak było właśnie z „Układem zamkniętym”, który nie doczekał się dotacji z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej?

To prawda. Zrobiliśmy ten film w całości za prywatne pieniądze i to chyba pierwsza fabuła nakręcona w ten sposób w Polsce. Mimo dobrych ocen za pierwszym podejściem PISF przesunął projekt do kolejnej sesji. Ponoć nie starczyło pieniędzy. To nam oczywiście zawaliło harmonogram, bo wcześniej wyglądało na to, że za moment zaczniemy zdjęcia. No, ale czekaliśmy na kolejną sesję, która odbyła się po trzech miesiącach. Tyle że tym razem projekt został zupełnie odrzucony.

Już wtedy było o nim głośno, z uwagi na historię, jaką opowiada. Jak komisja PISF uzasadniła tę decyzję?

Komisja oceniająca projekt ma jedynie głos doradczy. Ostateczną decyzję podejmuje jednoosobowo dyrektor PISF. Nikt nas, niestety, nie poinformował, o co chodzi, a dla filmu oznaczało to katastrofę. Trzeba było na gwałt szukać innego inwestora, co trochę trwało. Gdy w końcu zrobiliśmy film i producenci ponownie zwrócili się do PISF o dotację już na postprodukcję, czyli udźwiękowienie, muzykę itd., znów nam odmówiono. I to dwukrotnie. Za pierwszym razem zabrakło rzekomo jakiegoś dokumentu. Mogę to dziś powiedzieć wprost: zwyczajnie oszukano producenta, nie podając mu pełnej listy dokumentów, które musi złożyć.

By mieć pretekst do ponownego odrzucenia filmu?

No właśnie. A gdy producent powiedział : „Nie ma sprawy, jutro go dołączę”, usłyszał, że jutro już będzie po terminie. Na tym jednak nie koniec, bo on nawet wtedy się nie poddał. Gdy już były wszystkie potrzebne dokumenty, po raz kolejny wystąpił o dofinansowanie prac końcowych. Tym razem okazało się, że nasz film w ogóle nie istnieje. „Na co mamy dać pieniądze? Film podobno skończony, a my nie mamy żadnych materiałów” – usłyszeliśmy. Zdziwiliśmy się, bo przecież dawno dostarczyliśmy do PISF aż siedem kopii DVD. Okazało się, że nigdzie ich nie ma. Tak to wyglądało. Dziś mogę powiedzieć, że ogromnie się cieszę, iż nasz film jest niezależny od PISF, bo to nie lada komfort nie musieć im dziękować za cokolwiek.

Podczas prac nad filmem mówiono, że Bugajski kręci „Przesłuchanie 2”. Słusznie? Oba filmy są o ludziach skrzywdzonych przez panujący system i z powstaniem obu były kłopoty. Choć różnego kalibru.

To porównanie mocno naciągane. „Przesłuchanie” zniszczono niemal fizycznie i, jak wiadomo, przeleżało siedem lat na cenzorskiej półce. Ja sam byłem prześladowany przez bezpiekę i z tego powodu wyjechałem na wiele lat z kraju. „Układ…” przy wszystkich kłopotach jednak nakręciłem i jak każdy inny film wchodzi na ekrany. Nasze problemy dotyczyły natomiast głównie pieniędzy.

Informacja, że podczas prac nad filmem interesował się nim wysoki urzędnik państwowy, to plotka?

Nie, faktycznie po jakimś wywiadzie dostałem telefon z kancelarii Waldemara Pawlaka z pytaniem, czy mogliby przeczytać scenariusz. „Bo pan premier bardzo się interesuje tą sprawą i chciałby pomóc”. Potem wytłumaczono nam, że tam istnieje konflikt nieustanny między Ministerstwem Gospodarki a Finansów, bo ci drudzy wszystko, co ci pierwsi wypracują, im zabierają. A tu film o przekrętach prokuratury i skarbówki… Daliśmy im go, bo nie było powodów, by cokolwiek ukrywać. Myślę, że po prostu się bali, iż film jest krytyką ich działań. Gdy przeczytali, uspokoili się chyba. Tak sądzę, bo nikt się już w tej sprawie nie odezwał. Myślę, że w ogóle wiele osób się zastanawiało, komu ten film zaszkodzi. Ale o żadnej próbie wpływania na jego kształt nigdy nie było mowy.

Nie zdradzając szczegółów, powiedzmy krótko o filmie. Punktem wyjścia dla fabuły stała się opisana przez media historia biznesmenów z Krakowa – Pawła Reya i Lecha Jeziornego.

Tak, to był punkt wyjścia, choć film jest kompilacją wielu historii zdokumentowanych przez scenarzystów. Dlatego też życiorysy bohaterów nie są do końca zbieżne z autentycznymi. Także po to, by nie wchodzić zbyt głęboko z buciorami w cudze sprawy. Ci prawdziwi biznesmeni mają uporządkowane życie, rodziny… Bardzo do siebie podobne. W naszym filmie, by zaciekawić widza, zróżnicowaliśmy bohaterów. Każdy z nich na dobrą sprawę jest zupełnie inny.

To przecież święte prawo reżysera. Odwzorowywanie w kinie sytuacji z prawdziwego życia jeden do jednego nie sprawdza się najlepiej.

No właśnie. Mamy więc właścicieli świetnie prosperującej spółki, którzy wskutek zmowy prokuratora i naczelnika urzędu skarbowego tracą wszystko i trafiają za kratki. Są oskarżeni o działanie w zorganizowanej grupie przestępczej i pranie brudnych pieniędzy. Ludzie, którzy ich niszczą, liczą na to, że zbiją na tym fortunę. Zupełnie bezkarnie. Po kilku miesiącach przedsiębiorcy zostają wypuszczeni, ale nie mają już nic. Są też zmaltretowani psychicznie. Sprawa ciągnie się siedem lat, nim w końcu zostaje umorzona. Oni dostają po 10 tys. zł odszkodowania. Złamano życie nie tylko im samym, ale także ich rodzinom. A prokuratorzy nie dość, że nie ponieśli kary, to jeszcze awansowali! U nas prokuratorzy są mianowani odgórnie. Nie wiem, jak to wygląda w innych państwach Europy, ale na przykład w USA prokuratorzy okręgowi są wybierani. I tam jest w ogóle nie do pomyślenia, by ludzie, którzy mają na sumieniu podobne postępki, mogli dalej wykonywać zawód wymagający przecież nieskazitelności. Nikt by ich ponownie nie wybrał na to stanowisko.

Czy to prawda, że gdy zaczął pan zdjęcia do filmu, nagle zainteresowała się panem skarbówka? Producentów także odwiedziła ponoć w trakcie zdjęć…

Rzeczywiście, dostałem wezwanie do urzędu skarbowego mniej więcej w tym właśnie czasie, gdy ruszyła praca na planie. Ale czy nie był to zwyczajny zbieg okoliczności? Nie wiem. Faktycznie popełniłem błąd w rozliczeniach, zapominając, że w pewnym momencie podpisaliśmy z żoną rozdzielność majątkową. Tylko dlaczego urząd dopatrzył się tej pomyłki dopiero po pięciu latach? Przez to zapłaciłem skarbówce nie pięć, tylko 50 tys. zł. Jak było w przypadku producentów, nie wiem, nie chcę mnożyć teorii spiskowych.

Broni się pan przed tezą, że uprawia kino polityczne, choć „Przesłuchanie” i „Generała Nila” trudno odrzeć z politycznego kontekstu. Tym razem nawet nie wiemy, za czyich rządów toczy się akcja. Pojawia się minister i nie wiemy, o kim mowa. Choć jak mówiliśmy, wszyscy zastanawiają się, komu film zaszkodzi.

Historia, o której opowiadamy, wydarzyła się w 2003 r., a wtedy premierem był Leszek Miller. Potem był Marcinkiewicz, później Kaczyński i wreszcie Tusk, a cała afera ciągnie się do dziś. Nieistotne, kto jest czy był u władzy. Zła jest struktura wymiaru sprawiedliwości, a zwłaszcza prokuratury. Zresztą potwierdzają to dziesiątki innych spraw: Olewnika, Papały itd., w których prokuratura udowadniała swoją niekompetencję i bezwzględność. Chodziło mi o to, by opowiedzieć o chorobie, która toczy polską demokrację, polską prokuraturę, sądownictwo i całą resztę.

W „Układzie zamkniętym” głównym bohaterem – po raz pierwszy chyba u pana – jest człowiek władzy, który uosabia całe zło.

Jakkolwiek cynicznie by to brzmiało – źli bohaterowie są o wiele ciekawsi do pokazania. To, że ktoś niewinny dostaje cios pałką w głowę, a potem siedzi w kącie i cierpi, jest w sumie dosyć nudne. Ciekawsze jest pytanie, dlaczego wolny człowiek, który ma możliwość wyboru, wybiera jednak zło. To jest moim zdaniem najbardziej interesujące i próbuję tę drogę głównego bohatera prześledzić. Ta postać – mówię o granym przez Janusza Gajosa prokuratorze, sprawcy całego dramatu naszych biznesmenów – w pierwotnej wersji scenariusza wyglądała zresztą nieco inaczej.

Twórcy scenariusza Mirosław Piepka i Michał Pruski zaprosili pana również do pracy nad tekstem?

Było nieco inaczej. Zaczęło się od tego, że producenci wymarzyli sobie, by rolę prokuratora zagrał Janusz Gajos, i posłali mu scenariusz. On przeczytał i powiedział, że postacie są tak jednowymiarowe, że niezbyt go to interesuje. Poradził im jednak, by dali ten scenariusz właśnie mnie. Zobaczyłem w nim spory potencjał. Rzeczywiście bohater był jednowymiarowy i nie wiadomo było, skąd bierze się w nim to całe zło. Trzeba było zacząć od pytania: dlaczego on to wszystko robi? Jaką ma przeszłość? Musi przecież funkcjonować w jakimś otoczeniu, pewnie ma rodzinę itd. Scenarzyści posłuchali moich sugestii i dokonaliśmy wspólnie wielu zmian. Wtedy Janusz ponownie przeczytał całość i powiedział: „OK, teraz to ja mogę zagrać w tym filmie”.

W „Przesłuchaniu” też grał drania – majora SB. Już wtedy był znakomity, jednak to, co prezentuje dzisiaj, to najwyższa światowa półka.

Coraz częściej słyszę, że jest jak Robert De Niro, i zgadzam się całkowicie. Praca z nim to dla reżysera prawdziwy komfort. Janusz jest aktorem wybitnym z wielu powodów. Talent to osobna sprawa, ale swoją wielkość zawdzięcza też nieprzeciętnej inteligencji, dziś wspartej dodatkowo ogromnym doświadczeniem. I nie zagra w byle czym. Wybiera tylko role naprawdę wartościowe, choć gdyby chciał, mógłby w ogóle nie schodzić z planu.

Przedsiębiorcy, których historię uczynił pan punktem wyjścia filmu, obejrzeli właśnie film. Jaka była ich reakcja?

O ile wiem, pan Lech Jeziorny filmu jeszcze nie widział. Pan Paweł Rey natomiast zachwytu nie wyrażał. Pewnie był zawiedziony tym, że głównymi postaciami są prokuratorzy, a nie oni, ludzie pokrzywdzeni. Trzeci z biznesmenów, o którym również opowiadamy w filmie (prosi by nie ujawniać jego nazwiska), jest nadal człowiekiem złamanym i odmawia kontaktów ze światem. Nie chciał przyjść na projekcję.

Czy przemknęło panu przez myśl, że film może dopisać inne zakończenie tej historii? Zadośćuczynienie adekwatne do wyrządzonego zła… Pomyślałam o „Długu” Krauzego, po którym ułaskawiono jednego z bohaterów.

Uważam, że sztuka – film, literatura, teatr – powinny jak ognia unikać dydaktyzmu. Jeżeli mój film zmieniłby rzeczywiście coś w mentalności ludzi, w systemie sprawiedliwości w Polsce, byłbym dumny i szczęśliwy. Jestem jednak sceptykiem w tym względzie. Gdyby można było tak łatwo jakimś dziełem sztuki zmieniać rzeczywistość, artyści byliby znakomicie opłacanymi pieszczochami na usługach różnych rządów, podporą wszystkich systemów politycznych. Niektórzy z nich próbują służyć polityce, ale rezultaty artystyczne są z reguły żałosne. Tymczasem artyści niezależni muszą często w samotności, wbrew otoczeniu walczyć o realizację swoich idei, a nawet o fizyczne przetrwanie. Najlepszą ilustracją tej tezy jest właśnie historia mojego „Układu zamkniętego”.

Wywiad ukazał się w numerze 14/2013 tygodnika "Wprost" , który jest dostępny w formie e-wydania .

Najnowszy numer tygodnika "Wprost" jest również dostępny na Facebooku .