Chludziński dla "Wprost": Politycy! Segregatory na stół!

Chludziński dla "Wprost": Politycy! Segregatory na stół!

Dodano:   /  Zmieniono: 
Marcin Chludziński (fot. ADAM TUCHLIŃSKI)
Z rozbawieniem obserwuję polityków, którzy korzystając z wyborów prezydenckich, pracują już na rzecz wyborów parlamentarnych, a co za tym idzie, obiecują powszechną szczęśliwość i raj na ziemi. Masowe powroty z emigracji, autostrady w każdej gminie, raj dla przedsiębiorców i dobrobyt polskiej rodziny, ograniczenie biurokracji itp., itd.

Oczywiście, wszyscy wiemy, że nikt nie jest w stanie ci tyle dać, ile kandydat startujący w wyborach obiecać. To w takim razie skąd to rozbawienie? Otóż z mojego doświadczenia wynika, że jeśli ktoś nie położy na stole segregatorów z gotowymi koncepcjami oraz projektów ustaw i rozporządzeń, to nie ma szans na skuteczne rządzenie. Dlaczego to takie ważne? Minister, który nie przygotuje programów zawierających także analizę wykonalności prawnej, jest skazany na dyktaturę biurokracji, która przekona go o tym, że wszystko jest niemożliwe, a najbardziej niemożliwe są rzeczy, które najmocniej zmieniają na plus życie Polaków, jednocześnie ograniczając swawolę biurokracji.

Brak przygotowanych projektów kończy się zazwyczaj pułapką pierwszych trzech miesięcy. Decydent zaczyna w pełni polegać na urzędnikach upewniających go o jego genialności, jednocześnie skutecznie torpedując jakąkolwiek inicjatywę prostym, ale skutecznym hasłem „przepisy nie pozwalają”. Nawet jeśli minister postanowi w trakcie urzędowania zrobić coś pożytecznego, to zespół międzyresortowy po trzech latach prac dojdzie do wniosku, że to niewykonalne; ewentualnie dyrektor departamentu wyjaśni, że to niemożliwe. Ten mechanizm doskonale opisuje Milton Friedman w „Tyranii status quo”.

Co się dzieje potem? Pan/pani minister jeździ, przecina wstęgi, ogłasza nowe niepotrzebne nikomu ustawy i urzęduje w telewizjach. Zero wizji, zero dobra wspólnego – w myśl zasady, że musiało się zmienić wszystko, żeby nie zmieniło się nic. Podstawowy błąd polityków polega na tym, że definiują biurokrację jako chorobę państwowości, podczas gdy ona sama w sobie stała się państwowością. Kto wyłoży segregatory na stół, pokaże, że traktuje swoją robotę poważnie.

Deficyt dojrzałych projektów pretendujących do objęcia władzy może oznaczać, że w tych wyborach chodzi nie o reformę pasieki, ale o miód, który tam już jest. Oczywiście można działać zgodnie z zasadą „…szlachta na koń wsiędzie, Ja z synowcem na czele, i jakoś to będzie !”, bo pewnie jakoś to będzie. Tylko czy najlepiej, jak mogłoby być?

PS Przepraszam za generalizację wszystkich przyzwoitych urzędników, o których wiem, że chcą dobrze, ale nie mogą, oraz tych, którzy próbują głową mur przebijać, i dzięki nim coś idzie do przodu.

Autor jest prezesem Fundacji Republikańskiej