Antczak dla "Wprost": Nasze drogie zdrowie

Antczak dla "Wprost": Nasze drogie zdrowie

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rafał Antczak (fot. AREK MARKOWICZ)
Kiedy w październiku napisałem o zadaniach dla nowego rządu, uważni czytelnicy zwrócili w komentarzach uwagę na brak reformy służby zdrowia. Pominięcie było celowe z uwagi na brak szerokiego konsensusu, jak taka reforma mogłaby w Polsce wyglądać. Ekonomia służby zdrowia to prawie odrębna dziedzina ekonomii, gdzie nie ma prostych recept.

Oszacowane przez Eurostat wydatki Polski na ochronę zdrowia stanowią 7 proc. PKB, co jest poziomem wyższym niż w Rumunii czy Litwie i tylko nieco niższym niż w Luksemburgu, Cyprze, Korei Płd. Dużo wyższe, bo na poziomie około 10-12 proc. PKB, są wydatki od Kanady przez Japonię po Hiszpanię, Francję czy Danię. Absolutnym rekordzistą są Stany Zjednoczone z wydatkami na poziomie prawie 17 proc. PKB. Polacy nie wydają więc na zdrowie ani dużo, ani mało w porównaniu z innymi.

W Polsce wydatki na leki stanowią 22 proc. ogółu wydatków na ochronę zdrowia i dużo więcej niż w rozwiniętych krajach europejskich – od 6,7 proc. w Norwegii przez 14,4 proc. w Niemczech do 16,7 proc. w Belgii. Zamiast na leki więcej wydaje się tam bowiem na opiekę leczniczą i dobrą diagnostykę, więc przeciętny Europejczyk w przeciwieństwie do Polaka nie posiada zgromadzonej w domu małej apteki. Jedynie w Bułgarii (41,1 proc.) i na Węgrzech (ponad 31 proc.) wydaje się więcej na leki.

Wpływ na poziom wydatków na zdrowie w każdym kraju wywiera wiele czynników, takich jak majętność, struktura demograficzna czy poziom zdrowotności. Znaczenie ma również sposób organizacji i finansowania służby zdrowia. Między bajki możemy włożyć pseudoliberalne propozycje niekontrolowanej prywatyzacji usług z obszaru zdrowia. Skutki takiego „urynkowienia” służby zdrowia pokazały USA z rekordowym poziomem wydatków, przy których nadal 1/3 pracujących nie była objęta ubezpieczeniami, a reforma Obamy miała na celu zahamowanie dalszego wzrostu wydatków przy wprowadzeniu minimalnego ubezpieczenia powszechnego na warunkach zbliżonych do rynkowych. Popyt na usługi z obszaru ochrony zdrowia jest praktycznie nieograniczony, więc wydatki rosną liniowo z każdym rokiem życia, osiągając apogeum w ostatnich pięciu latach. W społeczeństwach demokratycznych trudno jest więc ograniczać ekspansję państwowych i prywatnych wydatków, które często są wspierane ulgami podatkowymi, czyli ingerencją państwa.

W teorii rozróżnienie koncepcji jest dość proste – albo prywatyzowane są drogie procedury medyczne, albo proste usługi. W pierwszym przypadku majętniejsza część społeczeństwa finansuje sobie dostęp do najlepszej jakości, a uboższa część oczekuje w kolejkach, mając nadzieję na załapanie się na limit wydatków z publicznego budżetu. W drugim przypadku masowy prywatny rynek prostych usług medycznych wymusza konkurencyjneceny i jakość, co stało się już w Polsce w przypadku usług dentystycznych i weterynaryjnych (powszechnie chwalonych przez zagranicznych klientów). Publiczne środki przeznaczane są wtedy na pokrywanie kosztów leczenia chorób przewlekłych i skomplikowanych operacji, na które nie stać przeciętnego Polaka. Taki model oznaczałby jednak jakąś formę odpłatności czy współpłacenia, co wywołuje popłoch w każdym rządzie i we wszystkich partiach, gdyż znając „jakość” krajowych mediów, głównym przekazem takiej propozycji byłaby sytuacja emerytów i rencistów. Jak pokazywały przykłady z krajów ościennych, wprowadzenie symbolicznej płatności za wizytę u lekarza wywoływało spadek popytu na usługi na poziomie 20-30 proc. bez wpływu na wskaźniki zachorowalności.

Mądre zasady rynkowe można implementować nawet d o skomplikowanych ekonomicznie i wrażliwych politycznie obszarów usług publicznych, ale trzeba jasno pokazać interesariuszy każdego rozwiązania. W innym wypadku państwo, czyli zwykli podatnicy, zapłacą podwójnie.

* Członek zarządu Deloitte Consulting