Rozmowy kontrolowane. Po co służby inwigilują dziennikarzy?

Rozmowy kontrolowane. Po co służby inwigilują dziennikarzy?

Dodano:   /  Zmieniono: 
podsłuchy (fot. Pio Si/fotolia.pl)
Lista 52 dziennikarzy inwigilowanych przez służby w czasie rządów Platformy Obywatelskiej dała środowisku dość paliwa na weekendowe plotki. 48 osób śledziła ABW. Siedem – CBA (trzema osobami z tej listy interesowały się obie służby). Największą grupę stanowią pracownicy „Rzeczpospolitej” w czasie afery hazardowej, która wybuchła w 2009 r. – 30 osób, w tym nawet korektorzy. Na liście są nawet dziennikarze tygodnika „Czas Ciechanowa”. Powód? W tygodniku publikował felietony Maciej Wąsik, bliski współpracownik Mariusza Kamińskiego.

Od pytania, kto jest na tej liście, ważniejsze jest jednak pytanie, po co byli inwigilowani? I czy dało to służbom jakiekolwiek wymierne efekty? Oficerowie ABW, z którymi rozmawialiśmy na potrzeby tego materiału, nie przypominają sobie żadnego przypadku, w którym materiał uzyskany z inwigilowanych rozmów dziennikarza przełożył się na efekt procesowy. Taka informacja nie zaskakuje. Bo najczęściej inwigilacja dziennikarzy ma inny cel: służby podsłuchują dziennikarzy po prostu, żeby więcej wiedzieć. – Inwigilowanie rozmów z telefonów komórkowych to kopalnia wiedzy – przyznaje były oficer służb specjalnych.

Wszystkie narzędzia służb

Spróbujmy odkodować, co kryje się pod terminem „inwigilacja mediów”. Pierwsza możliwość to tradycyjne podsłuchiwanie, nagrywanie naszych rozmów telefonicznych. Z takich podsłuchów najczęściej powstają notatki nazywane komunikatami, które trafiają na biurko oficera prowadzącego śledztwo. Jeżeli informacje są istotne, otrzymuje je również szef całej służby. Dalej mogą trafić do najważniejszych osób w państwie. Do tej pory wiadomo, że taki podsłuch miał założony przez ABW Wojciech Sumliński, którego prokuratura oskarżała, że oferował za pieniądze raport z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych.

Z podsłuchiwanych rozmów tworzy się też stenogramy, które potem wpina się jako dowód w sprawie. Przykładem spoza świata mediów są choćby słynne nagrania z rozmowami byłego posła SLD Andrzeja Pęczaka, który przez telefon dyktował, czego sobie życzy w aucie otrzymanym od lobbysty Marka Dochnala za pomoc w interesach. Bezpośrednie podsłuchiwanie rozmów to twarde narzędzie.

Ale nie jest najczęściej stosowaną techniką operacyjną. Zabiera mnóstwo czasu i angażuje wielu ludzi. Dlatego najbardziej popularną formą inwigilacji rozmów telefonicznych jest występowanie o dane telekomunikacyjne i billingi. Oficerowie służb przyznają, że to tak samo twarde narzędzie jak podsłuchy. I przede wszystkim proste w obsłudze. Doświadczony były policjant CBŚ mówi, że pozyskiwanie informacji od operatorów telekomunikacyjnych to podstawowe narzędzie w pracy policji. To numery telefonu, kart SIM, urządzenia, dane z umowy abonenckiej, czyli dane osobowe – imię, nazwisko,adres, numer PESEL. I przede wszystkim historia połączeń i SMS-y.

Do przekazywania danych swoich klientów telekomy są zobowiązane prawem. Ale wcale to nie oznacza, że to operatorzy udostępniają te tzw. metadane na wniosek służb. Nic nie muszą przekazywać. Policja i służby same sobie pobierają potrzebne informacje przez specjalne interfejsy z systemu operatora. Do takich interfejsów ma na przykład dostęp kilkuset funkcjonariuszy policji i CBA. Dane billingowe i geolokalizacja to wbrew pozorom ogromna wiedza dla służb. Wielu ekspertów jest przekonanych, że pobieranie billingów powinno być stosowane wyłącznie pod szczególnym nadzorem i tylko w naprawdę uzasadnionych sytuacjach. Po pierwsze na podstawie billingów powstają hipotezy w śledztwach. W ślad za hipotezami są typowani podejrzani. Tak było w przypadku porwania Krzysztofa Olewnika. O udział w tym porwaniu był podejrzewany jego bliski znajomy Jacek K. – między innymi na podstawie analizy połączeń telefonicznych.

Cały tekst w najnowszym wydaniu tygodnika "Wprost”, który trafił do kiosków w poniedziałek, 14 marca 2016 r. "Wprost" można zakupić także  w wersji do słuchania oraz na  AppleStore i GooglePlay.