Marzenia o klatce

Marzenia o klatce

Dodano:   /  Zmieniono: 
„Nie ma wolności dla wrogów wolności” – mawiał Wolter. Problem w tym, że zestawiając tą maksymę z Hobbesowskim przeświadczeniem, że „człowiek jest człowiekowi wilkiem” dojdziemy do smutnej konstatacji, że najlepiej dla nas wszystkich byłoby gdybyśmy pozamykali się w klatkach.
Władze gminy Croydon w Wielkiej Brytanii postanowiły, oczywiście dla dobra mieszkańców, tej gminy wprowadzić w życie program, który Maks z legendarnej „Seksmisji" określiłby mianem „permanentnej inwigilacji". Otóż w mieszkaniach prywatnych ochotników chcących być pionierami „nowego, wspaniałego świata" zainstalowano kamery, dzięki którym zza firanek będzie można rejestrować to co dzieje się na ulicy. A wszystko to po to, by, tu cytat „wyłapywać antyspołeczne przejawy zachowania”.

To, że w Wielkiej Brytanii, w której niegdyś obywatel miał kontakt z władzą tylko wtedy, gdy płacił podatki, lub gdy mijał na ulicy znudzonego policjanta, dziś w majestacie prawa możliwe jest obserwowanie zza węgła czy statystyczny John Smith zachowuje się godnie spacerując po ulicy, jest smutną konsekwencją zamachów z 11 września 2001 roku i późniejszych ataków, których ofiarą padł m.in. Londyn. Syci i zadowoleni z siebie Brytyjczycy, podobnie zresztą jak Amerykanie i cała reszta świata, który kiedyś nazywano „wolnym" stwierdzili, że gromadzone na koncie bankowym funty czy dolary nie są nic warte, jeśli korzystając z nich trzeba nieustannie drżeć ze strachu przed tym, że tuż obok nas jakiś bojownik świętej sprawy wysadzi się w powietrze w imię walki o świat wolny od zepsucia, przy okazji zabierając nas ze sobą. Przerażeni taką perspektywą mieszkańcy świata euroatlantyckiego postanowili zawrzeć faustowski pakt z państwowym Lewiatanem. Na mocy tego układu wolność sprzedaje się za bezpieczeństwo.

Problem w tym, że transakcja ta jest zupełnie nieprzemyślana. Dziś ukryte kamery rejestrują nasze zachowanie na ulicy, jutro zaczną to robić w naszej jadalni, a pojutrze w sypialni. Zdobycie pełnej kontroli nad poddanymi, których dziś szumnie nazywa się obywatelami, jest marzeniem każdej władzy od początku świata. Do dziś historia ludzkości była ciągłą walką o to, żeby władza miała jak najmniej okazji do kontrolowania obywateli. Tymczasem obecnie to, co udało się przez wieki wywalczyć, bezrefleksyjnie oddajemy za pewność, że spokojnie zaśniemy we własnym łóżku.

Zapominamy przy tym, że historia postępu jest historią ryzyka. Postęp cywilizacji euroatlantyckiej opierał się dotychczas zawsze na podejmowaniu przez jednostki niebezpiecznej gry. Żeby dokonać przełomu trzeba było stawać do nierównej walki – proponować rewolucyjne rozwiązania, za cenę ostracyzmu, czy wręcz własnego życia. Gdyby Kopernik czy Galileusz myśleli tylko o swoim bezpieczeństwie, do dziś bylibyśmy przekonani, że żyjemy na płaskim dysku podtrzymywanym przez cztery żółwie. Wszak bezpieczniej było nie wyrywać się przed szereg z jakimiś radykalnymi tezami o kulistości ziemi. Ówcześni inkwizytorzy byli niemniej przerażający niż obwieszeni dynamitem arabscy fundamentaliści. Gdyby Krzysztof Kolumb kierował się rozsądkiem współczesnych pływałby po kanałach w Wenecji, a nie szukał krótszej drogi do Indii.

Tymczasem dziś konsekwentnie podcinamy nawet nie gałąź, ale wręcz korzeń naszej cywilizacji. Dobrze płatna praca, pełny garnek i spokojny wieczór są warte tego, by poddać się terrorowi kamery, czy kolejnej bazy danych, w której znajdzie się informacja o naszym rozmiarze buta, ulubionej restauracji i numerze kołnierzyka koszuli. Tylko nie dopuszczamy do siebie myśli, że skoro bezpieczeństwo jest ważniejsze niż wolność, to ideałem powinno być dla nas… więzienie. Wtedy bylibyśmy stale pod kontrolą, na ograniczonej, monitorowanej przestrzeni, z zagwarantowanymi trzema posiłkami dziennie i pod czujnym okiem strażnika, który nie pozwoliłby wyrządzić nam krzywdy. Jeśli jednak po tych kilkudziesięciu tysiącach lat rozwoju najbardziej marzymy o klatce, to trudno oprzeć się wrażeniu, ze nie warto było schodzić z drzewa.